05 maja 2012

Prawo do 2 kresek

Każdy człowiek ma prawo do szczęścia. Dla niepłodnych par tym szczęściem są dwie kreski na teście ciążowym i narodziny własnego dziecka. Dlatego głos środowisk walczących o swoje prawo do szczęścia, o prawo do dziecka, a także lekarzy dających ludziom nadzieję powinny mieć decydujący wpływ na kształt regulacji in vitro w naszym kraju. Dzieje się jednak inaczej. W dyskusji o metodzie wspomaganego rozrodu zaczynają przeważać głosy mężczyzn z wyboru bezdzietnych i polityków, których nigdy nie dotknął problem braku własnego dziecka.
Pierwszy zabieg in vitro wykonano w Polsce w 1987 roku w ówczesnej Akademii Medycznej w Białymstoku. Dokonał go zespół lekarzy pod kierunkiem niewątpliwego autorytetu w tej dziedzinie prof. Mariana Szamatowicza. Przypominam ten fakt nie bez przyczyny. W wyniku in vitro wykonano w Polsce kilkadziesiąt tysięcy zabiegów, z których urodziło się już ponad 12 tysięcy dzieci. Nie przypominam sobie, aby przez tych ponad 20 lat praktyki in vitro w Polsce, ktokolwiek podważał in vitro jako metodę leczenia i w wielu przypadkach jedyną i ostateczną szansę na posiadanie dziecka przez pary, które z przyczyn zdrowotnych mają problemy z poczęciem dziecka. Nie przypominam też sobie, aby poza samymi zainteresowanymi, ich bliskimi i grupą lekarzy ktokolwiek zajmował sobie głowę ich problemami. Nagle, przez zapowiedź minister Kopacz o możliwości refinansowania zabiegów in vitro większość polityków stała się ekspertami w zakresie wspomaganego rozrodu. Więcej, do polskiego parlamentu wpłynął obywatelski projekt zafrasowanych losem zarodków obywateli, którzy chcieli całkowitego zakazu stosowania tej metody i jednocześnie karania wszystkich tych, którzy chcieliby przystąpić do tej metody i pomagali w jej realizacji. Szczęśliwie parlament zachował dość rozsądku, aby odrzucić ten szkodliwy prawnie i społecznie projekt.
Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, czy de facto, skądinąd szlachetne intencje minister Kopacz, nie obrócą się summa summarum przeciwko parom, dla których jedyną szansą na macierzyństwo jest in vitro?! Niewykluczone, że tak się stanie. Projekt ustawy, powszechnie zwany projektem Gowina, który – w mojej ocenie - niestety ma szanse na przyjęcie, poprzez zawarte w nim ograniczenia dostępnych i stosowanych w świecie technik, znacząco zmniejsza szanse niepłodnych par na poczęcie dziecka, w stosunku nawet do obecnych regulacji. Zgadzam się, że ułomnych, kształtowanych jedynie przez wewnętrzne regulacje poszczególnych klinik, przysięgę Hipokratesa obowiązującą lekarzy, ale jednak stwarzających – póki co - większe szanse na skuteczność zastosowanej metody leczenia.
In vitro jest bowiem metodą leczenia. Dziś, niepłodność dotyka na świecie około 15 proc. społeczeństwa w wieku rozrodczym. Ze względu na częstość występowania Światowa Organizacja Zdrowia uznała ją za chorobę społeczną. W Polsce uważa się, że problem niepłodności dotyczy co piątej pary. To niemal dwukrotnie więcej niż w poprzednim pokoleniu. Wiele prognoz wskazuje, że już w następnym, co trzecia kobieta nie doczeka się potomstwa w sposób naturalny. A to z kolei oznacza poważne problemy demograficzne krajów wysoko rozwiniętych, w tym także Polski. Także z tego powodu, chyba niedocenianego i nie zauważanego, warto zapytać czy polscy politycy mają jakiekolwiek prawo, aby walczyć z prawem ludzi do leczenia i poświęcania wszystkiego co dla nich najważniejsze, aby tylko wypełnić poczucie pustki własnym dzieckiem?!
Naturalna potrzeba
Sądzę, że polscy parlamentarzyści, przed podjęciem ostatecznej decyzji dotyczącej regulacji technik wspomaganego rozrodu powinni sobie zadać pytanie, czy można niepłodnym parom zabronić walki o narodziny własnego dziecka, zwłaszcza, gdy współczesna medycyna daje im nadzieję na spełnienie marzeń? Uważam, i myślę, że z tym twierdzeniem zgodzą się wszyscy, pragnienie dziecka - i będę powtarzał to powielokroć - jest pragnieniem naturalnym, zgodnym z naturalnymi instynktami i po prostu pięknym. Całkowicie do mnie nie przemawia, jeśli ktoś wmawia mi, że dziecko jest darem od Boga i jeśli go nie ma, to należy się z tym pogodzić. Szanuję, decyzję tych wszystkich, którzy z takich powodów nie podejmują leczenia i nie chcą korzystać z in vitro. Jest to ich decyzja i choć jej nie rozumiem, przyjmuję z szacunkiem. Jednocześnie całkowicie nie zgadzam się, aby system wartości wyznawanych przez jakąkolwiek grupę społeczną, niezależnie jak dużą, miał wpływ na decyzje innych ludzi, czy chcą lub nie podjąć określone metody leczenia. System prawny powinien każdemu dawać możliwość leczenia i korzystania z najnowszych technik leczenia dostępnych medycynie, jednocześnie bez nakazu korzystania z niej.
In vitro to nie aborcja
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co czuły pary korzystające z in vitro, gdy usłyszały, że „to wysublimowana forma aborcji”. Wiem za to, że w leczeniu każdej choroby, także niepłodności ogromną rolę odgrywa psychika. Takie słowa z pewnością zabolały tych wszystkich, którzy latami czynią starania, aby „być w ciąży”, i dla których wystarczającym obciążeniem psychicznym jest każdorazowy stres związany z brakiem pozytywnego efektu testu ciążowego po każdym zabiegu IVF. Wiem też, że osoby korzystające z metod wspomaganego rozrodu są ostatnimi, które poddałyby się zabiegowi aborcji.
Warto też zauważyć, że przy zapłodnieniu naturalnym szacuje się, iż blisko 50-70% to poronienia subkliniczne, czyli takie, gdy ciąża nie została zdiagnozowana. Kobieta traci dziecko nawet o tym nie wiedząc. Podobne sytuacje zachodzą przy metodzie in vitro. Statystyki w obu przypadkach są więc porównywalne. Czy jednak w przypadku poronień naturalnych mówimy o aborcji?!
Często podnoszony jest też argument, że aby powstało jedno życie z in vitro musi umrzeć wielu jego braci i sióstr. Nic bardziej mylnego i nieprawdziwego. To z czym z takim uporem walczy między innymi poseł Gowin, a więc możliwość tworzenia większej liczby zarodków w jednej procedurze in vitro, aniżeli tak jak w normalnym cyklu, jeden lub maksymalnie dwa zarodki, jest de facto krokiem wstecz w stosunku do osiągnięć współczesnej medycyny i szans na skuteczne zapłodnienie.
Po pierwsze, nieprawdziwe jest twierdzenie, że stymulacja kobiety powoduje powstanie niezliczonej liczby komórek jajowych, które po zapłodnieniu tworzą armię zarodków. Niezwykle rzadko dochodzi to hiperstymulacji, w wyniku której powstaje kilkadziesiąt komórek jajowych. To jednak nie oznacza, że wszystkie one zapłodnią się, czyli innymi słowy zaczną się dzielić. Rola biologa, który dokonuje zapłodnienia, a więc umieszczenia plemnika w komórce jajowej kończy się w momencie podania plemnika, a potem do działania przystępuje natura. Ta z kolei decyduje czy komórka zacznie się dzielić czy nie i czy powstanie zarodek, który można będzie zaimplantować kobiecie. W wielu przypadkach jest tak, że nawet po zapłodnieniu kilku komórek jajowych tylko jedna czy dwie zaczynają się dzielić. A tym samym mogą być podane kobiecie. Reszta, tak jak w naturze, w sposób naturalny, tyle że poza organizmem kobiety, po prostu się nie zapładnia i obumiera.
Po drugie, jeśli para ma szczęście i zapłodnią się więcej niż dwie komórki jajowe, to nadliczbowe mogą być zamrożone i służyć w przyszłości powtórzeniu procedury sztucznego zapłodnienia. Dla niepłodnej pary, każdy zarodek jest ważny i cenny. Te pary traktują zarodki jak własne dzieci a ostatnią rzeczą, jakiej by chciały, to próba ich niszczenia. Dziś w Polsce w klinikach zajmujących się metodami wspomaganego rozrodu, obowiązują regulacje umożliwiające parom nie mogącym przyjąć wszystkich zarodków, przekazanie ich anonimowo innym parom do adopcji. Twierdzę, że nie ma w Polsce kliniki, która zezwalałaby na życzenie rodziców niszczyć nadliczbowe zarodki. Jeśli zaś takie sytuacje miałyby miejsce, to należy to natychmiast uregulować tak, aby podobne sytuacje nie miały miejsca.
Jednocześnie nie może być to argument przeciwko tworzeniu większej liczby zarodków. A mam wrażenie, że projekt Gowina bez większej troski o dobro kobiet poddawanych stymulacji hormonalnej jak i samej skuteczności metody in vitro, próbuje w imię nieprawdziwych tez skutecznie ograniczyć możliwości uzyskania ciąży przez pary niepłodne. Ograniczanie skuteczności samej metody poprzez zakaz tworzenia większej liczby zarodków byłoby po prostu głupotą.
Podobne praktyki we Włoszech spowodowały ograniczenie skuteczności zabiegów in vitro, a także odpływ całych zespołów medycznych wykonujących te zabiegi, i jednocześnie turystykę in vitro wielu włoszek szukających skuteczniejszej metody na uzyskanie ciąży aniżeli we własnym kraju. Jeśli Jarosław Gowin wziął sobie za punkt honoru ograniczenie praw Polek i Polaków do skutecznego leczenia w Polsce i zmuszenie specjalistów do wyjazdu do pobliskich Czech, to trzeba przyznać, że może to być skuteczna metoda. W wyniku takich działań będzie mniej zabiegów, skuteczność również ulegnie zmniejszeniu. Skądinąd zwiększy się zapewne liczba korzystających z klinik przy granicy z Polską, ale ostatecznie i tak będą z in vitro korzystać ludzie naprawdę zamożni. Już dziś dla wielu par koszty związane z leczeniem są ogromnym wyzwaniem wymagającym wielu poświęceń i samoograniczenia. Ewentualne dodatkowe koszty związane z wyjazdami do zagranicznych klinik znacząco ograniczy liczbę par sięgających po zapłodnienie pozaustrojowe. Czy więc warto niszczyć ludzkie marzenia w imię nieprawdziwych przekonań? Śmiem wątpić.
Polacy mówią tak
Paradoksalnie, to co wielu komentatorów ocenia krytycznie w działaniach poprzedniego i obecnego rządu Donalda Tuska, a więc podejmowanie decyzji pod wpływem badań socjologicznych i sondaży, może być dla niepłodnych par przysłowiowym światełkiem w tunelu. Przeprowadzone w marcu 2009 roku przez CBOS badanie akceptacji zastosowania zapłodnienia in vitro pokazało, że aż 77% Polaków akceptuje metodę sztucznego zapłodnienia a 53% dopuszcza stosowanie tej metody przez pary nie związane węzłem małżeńskim. Co więcej, zdecydowana większość respondentów dopuszcza tworzenie nadliczbowych zarodków. Biorąc pod uwagę liczne i słyszalne głosy przeciw in vitro są to wyniki zaskakujące. Ale także budujące.
Osoby, które chcą skorzystać z in vitro de facto znalazły więc poparcie dla swoich praw w głosie społeczeństwa. Większość z nas, Polek i Polaków, chce, aby niepłodnym i bezpłodnym parom stworzyć szansę na pełną rodzinę. Co ciekawe, to fakt, że większość osób młodych, wykształconych, z dużych ośrodków miejskich opowiada się za metodami wspomaganego rozrodu. Nie powinno nas to zresztą dziwić. To głównie ci ludzie, sami bądź poprzez kontakt ze swoimi rówieśnikami, muszą się zmagać z problemem niepłodności.
Znamienne i niezwykle interesujące pozostaje również rozmijanie się głosu kościoła i samych wiernych. Otóż z tych samych badań wynika, że 55% katolików akceptuje stosowanie metody in vitro przez niepłodne pary. To już jednak bardziej problem kościoła jak uporać się z faktem, że świat wokół ulega szybkim zmianom cywilizacyjnym i zaczyna się po prostu laicyzować. Głos biskupów, donośny i wielokrotnie powtarzany w środkach masowego przekazu, zdaje się nie trafiać do wiernych. Przynajmniej w przypadku, gdy chodzi o współczucie i chęć pomocy ludziom przeżywającym cierpienia wynikające z braku potomstwa.
Płacić czy nie płacić
Żaden z projektów przygotowanych przez posłów Platformy (a na tych obecnie należy skupić uwagę) nie zawiera zapisów dotyczących refundacji zabiegów in vitro. Zważywszy, że dyskusję o in vitro wywołała wypowiedź minister Kopacz o możliwości refinansowania tych zabiegów, to brzmi to jak paradoks. W końcu to właśnie kwestia pokrywania kosztów leczenia spowodowała lawinę dyskusji o in vitro a potem także powstanie kilku projektów podejmujących próbę regulacji tej materii.
Pary podejmujące próbę leczenia metodami wspomaganego rozrodu wiedzą najlepiej, czym jest w Polsce darmowa służba zdrowia. In vitro traktowane w naszym kraju, jako fanaberia dla bogaczy w zależności od kliniki kosztuje minimum dziesięć tysięcy złotych. Jeśli doliczyć do tego liczne badania, częste dojazdy do odległych klinik, wizyty lekarskie to kwota zabiegu in vitro kosztuje wielokrotnie więcej. Pamiętać też należy, że nie zawsze udaje się za pierwszym razem. Średnio co trzeci zabieg jest udany. W jednym z wywiadów doktor Piotr Lewandowski z kliniki Novum powiedział, że jedna z jego pacjentek zanim zaszła w ciążę podchodziła do zabiegu ośmiokrotnie, choć on sam zaleca maksymalnie sześć procedur. Ostatnio w Wielkiej Brytanii kobiecie udało się urodzić zdrowe dziecko po trzynastu zabiegach. Co świadczy nie tylko o ogromnej determinacji, ale także potwornych kosztach, jakie musiała ponieść na leczenie. Nie wszystkich jednak stać na tak duże wydatki. Wystarczy przejrzeć wpisy na jakimkolwiek forum odnoszącym się do problemów niepłodności. Zdeterminowani przyszli rodzice zapożyczają się, wyprzedają majątek swój i bliskich. Choroba dotyka bowiem niezależnie od statusu społecznego czy majątkowego. Brak jakiejkolwiek formy refinansowania zabiegów powoduje, że ich liczba i tak jest ograniczona. Wielu osób po prostu nie stać na kilka prób. Dlatego tę dramatyczną sytuację można przyrównać trochę do lizania lizaka przez szybę. Z jednej strony świadomość, że istnieją dostępne i stosowane na świecie metody umożliwiające niepłodnym parom posiadanie dziecka, a z drugiej ograniczenie w postaci braku środków na realizację marzeń. To chyba największa tortura dla par bez dziecka.
W krajach europejskich różnie rozwiązano ten problem. Zwykle przyjmuje się zwrot kosztów trzech zabiegów lub częściowe refinansowanie w kwocie 50 lub 75%. W Izraelu z kolei opłaca się każdy zabieg, aż do uzyskania dwójki dzieci. Uważam, że stać nas, aby nasi obywatele, których dotknął problem niepłodności, a którzy jak wszyscy inni płacą podatki mieli zagwarantowane prawo do bezpłatnej opieki także w kwestii leczenia niepłodności. Być może nie każdy zabieg, ale minimum trzy procedury. Rynek Zdrowia podał za prof. Marianem Szamatowiczem, że NFZ wydawałby na koszty leczenia in vitro około 100 milionów złotych rocznie. To mniej więcej tyle, ile kosztowało polskie społeczeństwo roczne utrzymanie partii parlamentarnych. Sama Platforma pobierała ze Skarbu Państwa prawie 40 milionów złotych a PiS 35 milionów. Wnioski nasuwają się same.
In vitro leczy
Nie mogę zgodzić się z argumentacją, że in vitro to żadna metoda leczenia, bo osoba niepłodna nawet po udanym zabiegu nadal pozostaje niepłodna. Zgoda, jednak nie można nie zauważyć, że eliminuje skutek choroby. Rzeczywiście kobieta czy mężczyzna niepłodni nie staną się nagle płodni. Niezależnie czy procedura in vitro była udana czy nie. Jednak niepłodność nie jest jedyną chorobą, której leczenie polega na niwelowaniu skutków. Weźmy za przykład choćby osoby z wadami wzroku. Sam fakt, że noszą okulary nie sprawi, że odzyskają doskonały wzrok i równie dobrze będą się obracać w świecie bez szkieł na nosie. A co z osobami chorymi na cukrzycę, choroby serca, nerek etc. Przecież nigdy nie staną się w pełni zdrowi, choroba nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czy tak jak niepłodni mają przyjąć, że tak było im pisane i ich leczenie to zbyt duże obciążenie dla budżetu państwa?! Niepłodność jest niestety wciąż tematem tabu. Tematem dla wielu osób wstydliwym i krępującym. I może dlatego trudno im głośno i wyraźnie mówić o swoich problemach i domagać się świadczeń, które należą im się jak każdemu innemu obywatelowi z innymi schorzeniami. Powinniśmy pamiętać, że niepłodność może dotknąć każdego z nas w wieku rozrodczym. Do polityków należy tylko stworzenie warunków wyboru dalszej metody leczenia. O wyborze zaś leczenia powinni decydować sami pacjenci a nie zasobność ich portfela.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...