31 lipca 2012

Rzeczpospolita Partyjna


Od dnia ujawnienia „taśm Serafina” nie ma chyba dnia, aby media nie pokazywały kolejnych przykładów zawłaszczania państwa przez koalicję Platformy i PSL. Mimo że z początku taśmy uderzały w PLS, to z każdym dniem, niczym rykoszetem, kolejne ciosy otrzymuje Platforma Obywatelska. Skala kumoterstwa, nepotyzmu, kolesiostwa tego ugrupowania jest tak duża, że nie jest to już zjawisko, które można oceniać jedynie w kategoriach wypadku przy pracy w jednym czy dwóch województwach, gminie, czy urzędzie miasta. To konsekwentnie realizowany model państwa. Z – nie ma co ukrywać – przyzwoleniem premiera.
Nie ma co ukrywać, ale przyszło nam niestety żyć w kraju, w którym o zatrudnieniu nie tylko na kierowniczym stanowisku w instytucjach i podmiotach podlegających jakiejkolwiek władzy publicznej decyduje przede wszystkim kolor partyjnej legitymacji. Mamy więc do czynienia z realnym tworem o charakterze dominacji partii politycznych w życiu publiczno-gospodarczym, dla których motorem działania jest zajęcie jak największej strefy wpływów. I oczywiście problemem, a przynajmniej nie zasadniczym, nie jest nawet łapczywość i upór pojedynczych klik politycznych w skutecznym obsadzaniu wszystkich stanowisk począwszy od sprzątaczki a skończywszy na funkcji prezesa w jakimkolwiek podmiocie. Znacznie większym i poważniejszym problemem, bo stanowiącym o modelu państwa, jest akceptacja dla tego typu praktyk przez premiera.
Trudno mi bowiem uwierzyć, a słychać już takie komentarze, że jeśli premier nie wiedział o istniejącym zjawisku, to zapewne trudno mu było walczyć ze skalą ujawnionego zjawiska, głównie odnoszącego się do jego politycznego zaplecza. Przyznać trzeba, że to dość zabawna próba ratowania nadszarpniętego wizerunku premiera, który dotychczas zdawał się dla wielu komentatorów być ponad wszelką wątpliwość pozbawiony myślenia o państwie jak o folwarku, w którym wpierw trzeba zabezpieczyć żywotne potrzeby własnej sfory działaczy i ich rodzin. Okazuje się jednak, że daleko posunięte przekonanie o własnej nieomylności, wynikające z kolejnej wygranej w wyborach parlamentarnych, pozbawiło Tuska i jego najbliższe otoczenie zmysłu przewidywania i zabezpieczenia odpowiednich środków dających możliwość szybkiego posprzątania afery, która z każdym dniem nabiera rozmachu. Dziś, Tuskowi może być bardzo trudno zniwelować skutki ujawnionej skali nepotyzmu i  kolesiostwa. Poza tym, nie wiadomo jak premier chciałby choćby wyczyścić z partyjnych działaczy spółki, agencje itp. Jednym ruchem, ani prośbami premierowi się tego nie uda zrobić. Skala zjawiska jest zbyt duża, a jakikolwiek ruch spowoduje, że partyjne doły zawyją.
 Co gorsza, nepotyzm w szeregach PSL, też uderza w premiera. Tuskowi będzie niezwykle trudno wyjaśnić opinii publicznej, że jako najwyższy urzędnik w państwie nie wiedział o praktykach PSL. A jeśli wiedział, to dlaczego do nich dopuścił. Z każdej strony sytuacja jest więc bez wyjścia.  
To jednak co jest najgorsze, to fakt, że premier nie jest w stanie racjonalnie i w prosty sposób wyjaśnić, dlaczego w jego państwie nie może być normalnie. Nie może być normalnych urzędników, wybieranych w uczciwych konkursach, normalnych procedur i jasnych kryteriów zatrudniania. Premier nie znajdzie też łatwej odpowiedzi na pytanie o transparentność, gdy media co chwila ujawniają kolejne fakty z życia zawodowego działaczy Platformy. Skutecznie dotychczas pomijane bądź nieznane dziś mają szanse ujrzeć światło dzienne i też zadają w prosty sposób i chyba nie do końca zamierzony kłam słowom premiera, że w Polsce może być normalnie i przede wszystkim uczciwie.
Premier musi mieć świadomość, że to największy wewnętrzny kryzys polityczny z jakim przyszło mu się zmierzyć. I póki co nie może nawet powiedzieć, że „na froncie bez zmian”. Jest znacznie gorzej. Koalicja jest w głębokim, nieskładnym odwrocie.  I nic nie zapowiada, że będzie lepiej.
Trudno powiedzieć, czy państwo partyjne, które powstało na publicznych spółkach, agencjach, instytucjach stworzono z przyzwoleniem Tuska. Jedno jednak jest pewne. To Donald Tusk jest premierem tego kraju i wyraźnie widać, że nie umie walczyć ze zjawiskiem zawłaszczania państwa także przez własne środowisko. Warto w tym miejscu przypomnieć, jak Donald Tusk w programie Żakowskiego i Najsztuba emitowanym w telewizji wiele lat temu z obrzydzeniem mówił będąc Wicemarszałkiem Senatu, że zmuszony jest do poruszania się służbowym samochodem z kierowcą i posiadania komórki. Z pogardą mówił o politykach jako klasie próżniaczej. Potem chciał likwidować, Senat, zmniejszać Sejm i wreszcie likwidować immunitet parlamentarzysty. Nawet żądał likwidacji darmowych przejazdów komunikacją miejską dla posłów i senatorów. Zapał reformatorski szybko mu jednak minął. I nie bacząc, które z jego pomysłów były mądre, a które mniej, warto pamiętać, że to właśnie Tusk stworzył państwo, w którym ludziom żyjącym z polityki i wokół niej żyje się najlepiej. Przypadek? Nie sądzę.

27 lipca 2012

Nie rzucim spółek, agencji, ministerstw


Kandydat na nowego ministra rolnictwa, poseł Stanisław Kalemba, ma kłopot. Okazuje się, że jego syn jest zatrudniony w Agencji Rynku Rolnego podległej ministerstwu rolnictwa. W zasadzie nie powinno to dziwić. Parafrazując słowa premiera Pawlaka, każdy z działaczy ludowych ma rodzinę, matkę, brata, syna, córkę i mnóstwo krewnych, którzy muszą przecież gdzieś pracować. A że w agencjach i spółkach Skarbu Państwa… to chyba nie powinno dziwić.
Nie można z góry odmówić rodzinom i znajomym członków PSL kompetencji. To byłoby nadużycie i też chyba niesprawiedliwa ocena. Zresztą nie o to chodzi w aferze wywołanej taśmami, chyba już dziś śmiało można mówić, Serafina. Rzecz dotyczy sprawy tak banalnej i prostej, że aż, jak się okazuje, niewykonalnej od ponad dwudziestu lat niepodległej Polski. Uczciwych zasad realizacji polityki państwa, którą tworzy się między innymi przez odpowiednie kryteria doboru służby cywilnej i kadr na wszystkich szczeblach administracji państwowej.
Działacze PSLu, ale też i Platformy Obywatelskiej zapomnieli, że państwo to nie „dojna krowa” mająca zapewnić lepszy byt tylko wybrańcom z odpowiednią legitymacją partyjną. Trzeba przyznać, że hasło Platformy z kampanii wyborczej „By żyło się lepiej” adekwatnie pasuje do sytuacji, która dotyczy jej członków i działaczy PSLu. Złośliwie można zakładać, że im rzeczywiście żyje się lepiej. Trudno też uwierzyć, że konkursy jakie są organizowane na stanowiska w administracji publicznej mają charakter całkowicie transparentny i są przeprowadzane z założeniem wyboru najlepszego kandydata. Opisywane przez Gazetę Stołeczną zjawisko „ustawiania” konkursów w poprzedniej kadencji samorządowej Hanny Gronkiewicz-Waltz na stanowiska dyrektorów urzędu miasta jasno pokazały jakie mechanizmy rządzą wyborem najlepszego pracownika. W skrócie: warunki konkursu są tak skonstruowane, że spełnia je jedynie słuszny kandydat, a ponadto w komisji konkursowej są również osoby, które mogą zagwarantować wybór właściwej osoby. Jeśli zaś konkurs może się okazać zbyt dużą trudnością, to przecież nie musi być przeprowadzony. Ostatecznie konkurs można unieważnić, jeśli okaże się, że wygrała niewłaściwa osoba (autor wpisu odczuł to na własnej skórze). Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że podobne praktyki dotyczą większości podmiotów, urzędów i wszelkich instytucji, na które skarb państwa ma jakiekolwiek oddziaływanie i wpływ.
Skoro opisane wyżej mechanizmy są standardem, to też nie należy się dziwić, że minister Kalemba nie pojmuje problemu, z którego musi się tłumaczyć. Sęk w tym, że tak jak synowi pana Kalemby trudno zarzucić brak profesjonalizmu i innym synom działaczy PSLu opisanym przez gazetę.pl w artykule „Marszałek Struzik (PSL), jego współpracownicy i ich dzieci. Seul, Pekin, Ankara...” (bo niby jak to ma zweryfikować zwykły człowiek?), tak trudno uwierzyć, że stanowiska, które objęli zawdzięczają tylko swoim mniej lub bardziej widocznym talentom. Trudno też uwierzyć, że w państwowej firmie, szef-ojciec będzie równie wymagający wobec własnego syna jak wobec innych pracowników. A z tym mamy do czynienia w przypadku kandydata Kalemby. Ten z kolei zdaje się nie rozumieć istniejącego konfliktu. W końcu po kilku latach u władzy, przyzwyczajenie i funkcjonujące mechanizmy mogły tworzyć wrażenie, że państwo to dobrze funkcjonujący interes rodzinny zakłócany jedynie, mniej więcej co cztery lata, wyborami.

23 lipca 2012

Co ich łączy?


Premier Donald Tusk, jak doniósł Newsweek, pytał podczas ostatniego posiedzenia Rady Krajowej partyjnych kolegów, co ich jeszcze łączy oprócz władzy. W obliczu widma katastrofy związanej z uchwaleniem ustawy dotyczącej in vitro pytanie to ma rzeczywiście wymiar szczególny. I rzecz jasna nie chodzi o samą procedurę. Te dzielące wewnętrznie podziały mogłyby równie dobrze pojawić się przy konieczności określenia stosunku poszczególnych członków klubu parlamentarnego do religii w szkołach, aborcji, majątku kościoła katolickiego, eutanazji, związków partnerskich. Problemów z jakimi klub PO może mieć kłopot z określeniem wspólnego stanowiska można by mnożyć.
Pytanie premiera nie powinno dziwić, a już tym bardziej przewodniczącego Platformy. Zadając je, premier zdaje się igrać z inteligencją nie tylko partyjnych kolegów i koleżanek, ale przede wszystkim większości jego wyborców. Skoro na listach PO znaleźli się ludzie z przeszłością w różnych organizacjach, od lewa do prawa, to trudno by dziś prezentowali jedno stanowisko w sprawach światopoglądowych. Poseł Jacek Tomczak, który zasilił klub poselski PO w obecnej kadencji, wcześniej był działaczem KPN, ZCHN, Przymierza Prawicy a następnie PiS. Potem był członkiem Zarządu Polski Plus, popierał Marka Jurka w wyborach prezydenckich w 2010 roku aż w końcu trafił do klubu parlamentarnego PJN. Szczęśliwie dla posła z Poznania, potrafił szybko zapomnieć o romansie z PJN i znalazł się na liście PO. Mandat poselski uzyskał z 10 miejsca. Dziś głosi tezy, że in vitro nie jest metodą leczenia, że de facto służy jakiemuś lobby farmakologicznemu oraz że przy procedurze tej giną tysiące ludzkich istnień, mówiąc o zamrażaniu zarodków, że to selektywna aborcja.
Z kolei senator Jan Filip Libicki, wcześniej tworzył ZChN, potem przystąpił do Przymierza Prawicy, a następnie do PiS. Po rezygnacji z działalności w PiS odnalazł się w PJN a stąd trafił, już jako senator, do klubu parlamentarnego PO. Jest członkiem tej partii. On również, zgodnie z nauką kościoła, uważa in vitro za zło. W poprzedniej kadencji Sejmu był za jej całkowitym zakazem, wspierał projekt społeczny Stowarzyszenia Contra in vitro. Dziś na swoim blogu radzi partyjnym kolegom, aby głosowanie miało charakter dowolności, aby każdy głosował zgodnie z własnym sumieniem.
I jeszcze jedna postać. Poseł Jacek Żalek. On również prezentuje bogatą historię partyjną. Był w AWS, w 2002 roku uzyskał mandat radnego w Białymstoku z list LPR. W jego CV można również znaleźć informacje o działalności w SKL, stowarzyszeniu Koliber, Przymierzu Prawicy i UPR. Potem był radnym z list PiS by wkrótce odnaleźć się w Platformie Obywatelskiej. Był też, co ciekawe, członkiem Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego.
Z drugiej strony mamy posła, ministra Bartosza Arłukowicza. Obecny minister zdrowia był radnym Szczecina z list SLD-UP, potem członkiem Socjaldemokracji RP. W 2007 roku uzyskał mandat z list LiD. Potem jego kariera toczy się błyskawicznie, określany mianem nowej gwiazdy lewicy, szybko jednak z bezwzględnego krytyka staje się zwolennikiem rządów Donalda Tuska obejmując w jego pierwszym rządzie stanowisko sekretarza stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i pełnomocnika premiera ds. przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu.
Inne, ważne jeszcze do niedawna postacie lewicy, których udział w bieżącej polityce to zasługa premiera Tuska, to Dariusz Rosati i Marek Borowski. Pierwszy kandydował z jej list uzyskując mandat poselski i dziś jest szefem Komisji Finansów Publicznych. Drugi, z poparciem Platformy Obywatelskiej, uzyskał mandat senatora w Warszawie.
Postaci, których życie publiczne i polityczne jest równie bogate i tak znacząco różne jak wymienionych panów wyżej, można w Platformie Obywatelskiej znaleźć znacznie więcej. Wymienianie ich wszystkich nie ma większego sensu. Podani w przykładach parlamentarzyści tworzą wystarczającą mozaikę polityczną, programową i ideową. Tak różną, że doszukiwanie się wspólnego mianownika wydaje się więcej niż bezsensowne. Stąd odpowiedź na pytanie pana premiera może być tylko jedna. To co łączy tak różne postacie to właśnie władza i tylko władza. I nie ma w tym nic odkrywczego. I chyba też nie ma nic specjalnie wstydliwego. Główną czynnością jaką Platforma robi od kilku lat jest właśnie utrzymanie władzy. I, chapeau bas, robi to niezwykle skutecznie.
Winę za brak klarownych i jasnych odpowiedzi na pytanie co dalej z in vitro, związkami partnerskimi, testamentem życia, eutanazją, aborcją, religią w szkołach ponosi premier Tusk. Pomysł stworzenia ugrupowania ze skrzydłami od lewa do prawa i w rzeczywistości zatarcia ideowego przekazu PO to pomysł i realizacja samego premiera. W końcu to od jego decyzji zależało jak będą wyglądały listy Platformy. To on je układał i akceptował.
Jeśli więc premier chce zadawać jakieś pytanie, to nie o to czy cokolwiek łączy jeszcze parlamentarzystów klubu jaki sam sobie stworzył. I też nie powinien pytać działaczy PO. Powinien przede wszystkim pytać wyborców. Rozczarowanych i zdenerwowanych toczącą się od 5 lat dyskusją o in vitro, o związkach partnerskich, o religii w szkołach etc. Rodaków powinien Pan Premier zapytać  czy mu wybaczą, że dzięki głosom w jego klubie może w Polsce obowiązywać całkowity zakaz wykonywania in vitro, że ustawy o związkach partnerskich nie ma, że zmian w relacjach państwo-kościół nie będzie. W końcu, że choć twarz rządu jest dziś miła i uśmiechnięta, to jego znaczące i głośne zaplecze tworzą w dużej mierze byli działacze Prawa i Sprawiedliwości. Z kolei premierowi warto zadać inne pytania: kto dziś nami rządzi? Jaka partia? Platformy z 2001 roku już nie ma. A jaka jest ta z 2012? Obawiam się, że chyba sam premier nie zna odpowiedzi…

21 lipca 2012

Chore państwo. A lekarstwa brak.


Wbrew pozorom afera taśmowa w PSL nie dotyczy tylko tej partii. Przykłady podobnych zachowań można odnaleźć w czasie rządów wszystkich partii politycznych. Pokusa łatwych pieniędzy w zarządach i radach nadzorczych spółek publicznych jest tak duża, że trudno znaleźć ugrupowanie, które potrafi skutecznie się jej oprzeć. I nawet premier, który dziś tak ochoczo zwalcza nepotyzm w spółce Elewarr nie jest bez winy. Jak bowiem potraktować choćby nominacje z ostatnich miesięcy czy nawet tygodni. Tworzenie specjalnego ministerstwa dla Bartosza Arłukowicza pod koniec pierwszej kadencji rządów koalicji PO-PSL czy wybór Aleksandra Grada na prezesa spółek jądrowych. Kupowanie stanowiskami czy obsadzanie „swoimi” ważnych z tych czy innych powodów spółek nie jest więc jedynie domeną jedynie PSLu. Być może różnica polega jedynie na tym, że w zawłaszczaniu państwa działacze PSLu doszli do ściany, od której mogli się już tylko odbić. Sposobu przechodzenia przez ściany jeszcze, póki co, nie wymyślili.
Chyba jeszcze tylko wyjątkowo naiwni mają złudzenia, że po aferze taśmowej nastąpi w naszym kraju jakaś istotna rewolucja w obsadzie zarządów i rad nadzorczych spółek. Zaplecze wokół premiera, ale i koalicjant zadbają już o to, aby ewentualne zmiany miały charakter jedynie kosmetyczny. I pewnie z hukiem, w świetle kamer zostanie utrąconych jeszcze kilka dobrze zapowiadających się partyjnych karier w „partyjnej”  gospodarce. I też pewnie premier zapowie kolejne regulacje mające tworzyć rzekome zabezpieczenie przed kumoterstwem i partyjno-polityczno-rodzinnym nepotyzmem. Na nic jednak to wszystko. Trzeba wiedzieć, że zbyt wielu ludzi jest zainteresowanych utrzymaniem obecnego stanu. Nie można też wykluczyć, że samemu premierowi, choćby w świetle wiedzy jaką ponad rok temu mógł posiąść o sytuacji w spółce Elewarr, zależy na jakiejkolwiek rzeczywistej naprawie obecnego stanu.
Zresztą choroba, która przetacza się przez Polskę nie dotyczy tylko spółek Skarbu Państwa. Wystarczy spojrzeć na spółki miejskie, gminne czy wojewódzkie. Liczba stanowisk, funkcji jest tak liczna i skutecznie obsadzana, że złamanie tego niepisanego kodu zawłaszczania państwa przez partie niezależnie od ich politycznych barw jest chyba niemożliwa. Dlatego dziś wszelkie zapowiadane próby naprawy sytuacji trzeba traktować jak próby leczenia dżumy cholerą. W każdym razie mało to przekonujące.
Weźmy choćby za przykład politykę kadrową zastępczyni premiera, Hanny Gronkiewicz-Waltz, która w Warszawie skutecznie realizuje politykę „kolonizowania” wszystkiego co tylko możliwe (więcej TU – materiał opublikowany przez M.Pretm; autor bloga hgw-watch.pl). W pierwszej kadencji doszło nawet do sytuacji, że w ramach bratniej wymiany z PSL-em, członkiem rady nadzorczej Tramwajów Warszawskich był Marszałek Województwa Mazowieckiego z PSL, lekarz z wykształcenia. I też nie ma się co dziwić, skoro historyk z wykształcenia, Pan Sławomir Cenckiewicz został w czasach rządów PiS członkiem rady nadzorczej państwowej firmy Operator Logistyczny Paliw Płynnych. Najwyraźniej o przydatności człowieka niekoniecznie muszą decydować kompetencje i kierunkowe wykształcenie. Ważniejsze jest zaangażowanie, entuzjazm i…. kolor partyjnej legitymacji.
Słowem, trudno dać wiarę słowom, że ujawniona rozmowa Serafina z Łukasikiem cokolwiek zmieni lub doprowadzi do poprawy sytuacji. Jedyne czego może nauczyć aktualnie i w przyszłości rządzących, to lepszego doboru kadr (czyt. jeszcze bardziej zaufanych towarzyszy) i umiejętności zawczasu odnajdywania sprzętu nagrywającego.

Wieś


20 lipca 2012

Taśmy, kontrola i prywatyzacja


Zabawnie brzmi poseł Kłopotek, który chwali Sawickiego za jego zachowanie po ujawnieniu taśm z rozmowy Serafina z Łukasikiem. W ustach posła PSL były już minister urasta do rangi człowieka honoru. Zupełnie zatraca przy tym potrzebę jednoczesnej oceny nadzoru nad agencją i spółkami, które podlegają ministrowi. Tak jakby ocenie miał podlegać jedynie sam akt, którego Sawicki dokonał. Ten sam, który występował w reklamówkach za publiczne pieniądze przed meczami Mistrzostw Europy. Podobne zachowania nie były zresztą udziałem jedynie polityka PSLu. Politycy różnych opcji z łatwością sięgają po publiczne środki dla realizacji politycznych celów. Przed wyborami samorządowymi 2010 roku podobne reklamówki w regionalnej telewizji publicznej były udziałem także polityków Platformy.
Waldemar Pawlak rozmowę Serafina i Łukasika nazwał pogawędką sfrustrowanych działaczy. To próba zlekceważenia całej sytuacji. Nie zmienia to jednak faktu, że treści jakimi dzielą się rozmówcy kolejnej w naszym kraju afery taśmowej, w całości znajdują potwierdzenie. Inaczej w żadnym przypadku nie moglibyśmy liczyć na tzw. honorowe zachowanie ministra Sawickiego. Być może, jak próbują to przedstawić politycy PSLu, nagrywanie prywatnych rozmów a potem ich upublicznianie, to zwykła prowokacja. W tym jednak przypadku, trzeba przyznać, że udana.
Nie warto w tym miejscu przypominać słów jakie padają w trakcie rozmowy – każdy może ją odsłuchać w internecie. Warto zwrócić uwagę na jedną rzecz. Mechanizm zawłaszczania państwa jaki został w trakcie tej rozmowy ujawniony. Stosunkowo prosty i sprowadzający się do budowania siatki zależności opierającej się na wzajemnych relacjach partyjnych, towarzyskich i rodzinnych. Zresztą mechanizm ten, choć w sposób szczególny ujawniony na nagraniu, nie jest – co warto podkreślić – domeną jedynie PSLu. Można się oczywiście zżymać na charakter i skalę zjawiska z jakim mamy do czynienia, tym niemniej obserwacja nawet pobieżna mechanizmów jakimi kierują się ludzie władzy na wszystkich szczeblach prowadzi do mocno frustrujących wniosków. Podstawowy, najbardziej frustrujący jest taki, że o pozycji biznesowej w przedsięwzięciach, w które zaangażowany jest majątek publiczny decydują nie kompetencje, umiejętności, doświadczenie czy wiedza, ale kolor partyjnej legitymacji.
Stąd trzeba chyba uznać, że taśmy, prowokacja pozostają póki co jedynym skutecznym instrumentem ujawniania choroby jaka zapanowała wśród ludzi władzy. Obawiam się jedynie, że intencje nagrywającego nie były związane z chęcią naprawy istniejącego stanu, ale elementem walki w ramach politycznych rodzin zainteresowanych „okupacją” państwowych stanowisk i poszerzania strefy wpływów. Tym bardziej, że - jak ujawniono - wydany ponad rok temu raport NIK wskazywał na liczne uchybienia w spółce, której szefuje Pan Śmietanko. O nieprawidłowościach, które wskazał raport NIK wiedziało i CBA i sam premier. Deklaracja premiera, że będzie w najbliższych dniach sam nadzorował ministerstwo rolnictwa i podległe mu agencje i spółki brzmi dziś trochę jak nieudolna próba ratowania własnego wizerunku. Nikt chyba nie ma bowiem wątpliwości, że mimo iż w głównej mierze afera taśmowa dotyczy PSL, to jednak smród koalicjanta dotyka również premiera. Zwłaszcza, że w świetle ujawnionego raportu Najwyższej Izby Kontroli trudno będzie Tuskowi wyjaśnić, że sprawa jest mu całkowicie nieznana. Mogą się więc pojawić pytania czy nawet sugestie dlaczego premier nic z tym nie zrobił.
I choć taśmy ujawniają liczne nieprawidłowości w zarządzaniu publicznym majątkiem, trudno oczekiwać, że mimo medialnego szumu sytuacja ulegnie radykalnej poprawie. Agencje, spółki, spółki córki, zakłady budżetowe, jednostki budżetowe etc. – tysiące podmiotów o różnym statusie prawnym. One wszystkie są elementem systemu władzy. Mają swoje zarządy, rady nadzorcze, biura, dyrektorów i wiele innych stanowisk, które są elementem politycznych targów. Im więcej synekur, tym więcej możliwości udziału we władzy politycznych rodzin i zyskach z państwowego majątku. Słowem, im więcej państwa w gospodarce, tym więcej stanowisk, które mogą stać się udziałem w politycznych targach. I choć większość partii, łącznie z tworzącymi rządzącą koalicję Platformą Obywatelską i PSLem, zarzuciła hasło prywatyzacji, to może czas wrócić do polityki, która odwróci szkodliwy dla kraju trend upartyjniania gospodarki. Tylko czy komuś się to opłaca?

16 lipca 2012

Tzw. złośliwości


Niektórzy tzw. politycy nie potrafią się powstrzymać przed grubiańskimi i mało wysublimowanymi żartami z odmienności seksualnej. Prymitywne wpisy Migalskiego czy ostatnio Wiplera to jednak wierzchołek góry lodowej problemu z akceptacją odmienności. W obu wymienionych przypadkach mamy jednak do czynienia z objawem de facto wylewającej się bezmyślności i braku akceptacji dla kobiety doświadczonej przez los.
Słowa mogą czynić czasami więcej szkody i przykrości niż czyny. Poseł Wipler na swojej tablicy na Facebooku uraczył fanów wpisem o następującej treści: "O 20 zapraszam do Polsat News - będę dyskutował z tzw. Anną Grodzką (...) Trzymajcie kciuki!". Jaki był cel posła Wiplera? Poniżenie kobiety, która urodziła się mężczyzną? A może jedynie danie wyrazu swej dezaprobaty, że w świecie posła Wiplera nie ma miejsca na odmienność? Jakie by nie były cele przedstawiciela PiSu w Sejmie, słowa pogardy dla transseksualnej posłanki w zamyśle autora mają przedstawiać go jako pełnoprawnego uczestnika dyskursu publicznego, przy jednoczesnym braku akceptacji dla posłanki Grodzkiej. Traktowanej jak dziwadło, coś znacznie gorszego, pozbawionego godności, bo wszak niedookreślonego.
Sęk w tym, że brak akceptacji posła Wiplera i jemu podobnych dla transseksualistów nie czyni jeszcze świata lepszego i zgodnego z ich wyobrażeniem. Nie zmienia to faktu, że poprzez instrumenty władzy, choćby częściowej, jak to, że są naszymi reprezentantami w parlamencie, mają prawo i możliwość kreowania przez system prawny świata jaki widzą własnymi oczami. I choć dziś jedynie głupimi wpisami dają obraz świata bez akceptacji dla transseksualizmu, to już w przypadku in vitro próbują wprowadzać w życie prawo pozbawione choćby znamion logiki w oparciu o kłamliwe przesłanki.
Słów Wiplera nie da się wytłumaczyć jedynie brakiem taktu, umiejętności publicznego dyskursu czy po prostu zwykłym chamstwem. To coś znacznie gorszego. To przejaw braku akceptacji dla drugiego człowieka. Pogarda i brak szacunku. A to oznacza brak możliwości dyskusji i próby szukania zrozumienia. W takim widzeniu świata, jakie prezentuje przedstawiciel Prawa i Sprawiedliwości, nie ma miejsca na odmienność. Nie ma miejsca dla posłanki Grodzkiej. 

10 lipca 2012

Głupich nie sieją, sami ich wybieramy

Wydawać się może, że w dobie Internetu, powszechnej możliwości sięgnięcia do wszelakich źródeł informacji uzyskanie wiedzy o jakimkolwiek zagadnieniu jest stosunkowo proste. Niestety. Tak się tylko wydaje. Dla Jacka Żalka posła Platformy Obywatelskiej nawet tak proste instrumentarium jak Internet i wyszukiwarka Google to najwyraźniej zbyt skomplikowane oprogramowanie. Nie bacząc na otaczające go nowinki techniczne twierdzi, że tzw. mrozaki (zarodki uzyskane w procedurze in vitro i zamrożone do czasu kolejnego transferu) trafiają na śmietnik. Szkoda, że poseł Platformy nie sięga zbyt często do Internetu nie mówiąc już o fachowej literaturze. Mógłby wówczas zweryfikować swoje przemyślenia.
Poseł PO udzielił wywiadu blogerom z portalu iktomaracje.pl. Prócz kłamstwa o losie zamrożonych zarodków Jacek Żalek daje również popis swej ignorancji i braku wiedzy, gdy wypowiada się na temat naprotechnologii. Twierdzi bowiem, że jest ona skuteczniejsza niż in vitro. Całkowite pomylenie pojęć, które sugeruje, że Pan poseł najwyraźniej nie odrobił lekcji z podstawowej wiedzy o metodzie, którą zachwala. Co więcej, twierdzi również, że to do naprotechnologii należy przyszłość w leczeniu niepłodności.
Mimo, iż trudno uwierzyć, aby jakiekolwiek argumenty dotarły do pustki, którą prezentuje Pan Żalek warto mimo wszystko pokazać, że Naprotechnologia nijak się ma do procedury sztucznego zapłodnienia. Czym jest metoda leczenia niepłodności, którą tak promuje poseł Platformy? To de facto nic innego, jak badanie śluzu kobiecego, temperatury i samopoczucia. Naprotechnologia zakłada, że większość przypadków niepłodności idiopatycznej, to w rzeczywistości niezdiagnozowane przypadki całkowicie uleczalnej niepłodności. Sęk w tym, że o ile naprotechnologia może prawidłowo zdiagnozować przyczyny niepłodności, to już na większość przypadków, z którymi walczy skutecznie in vitro nie znajduje lekarstwa. Weźmy choćby męską niepłodność. Jeśli para nie może mieć dziecka w sposób naturalny ze względu na niskie parametry nasienia mężczyzny (np. pojedyncze, żywe plemniki w spermie), to Naprotechnologia pozostaje bezsilna. A in vitro nie – daje szanse na zapłodnienie i uzyskanie żywej ciąży.
Innymi rodzajami niepłodności, z którymi Naprotechnologia sobie nie poradzi są m.in.:
- mechaniczna niepłodność kobieca (brak macicy, jajników, jajowodów, pochwy), - nieodwracalne zmiany endometriotyczne, - ciężkie uszkodzenia jajowodów i defekty anatomiczne po stronie kobiety oraz mężczyzny.
„NaProTechnologia jest holistyczną metodą przywracania płodności małżeńskiej obejmującą zarówno obserwację cyklu, diagnostykę pary, jak i niektóre formy leczenia inwazyjnego oraz nieinwazyjnego. Jest bez wątpienia skuteczna i pomocna w leczeniu wielu rodzajów niepłodności kobiecej oraz tych przypadków niepłodności dwuczynnikowej, w których czynnik kobiecy odgrywa istotniejszą rolę. 
Jednocześnie jest bezradna wobec ok. 60% pozostałych przypadków niepłodności. 
In Vitro, zwane często zabiegiem „ostatniej szansy” jest zarówno nazwą metody leczenia, jak i nazwą samego zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego. Proponuje je się parom, którym współczesna medycyna nie oferuje innej niż IVF możliwości poczęcia dziecka oraz parom, wobec których zastosowane leczenie okazało się nieskuteczne. 
Istnieje jeszcze inny aspekt problemu, jakim jest przeciwstawianie NaProTechnologii zapłodnieniu in vitro i sugerowanie, iż NaProTechnologia może być tu traktowana w kategoriach alternatywy.  Przedstawianie NaProTechnologii jako uniwersalnej metody leczenia niepłodności jest w istocie wprowadzaniem w błąd 60% par, którym NaProTechnologia nie będzie w stanie pomóc, za to pochłonie ich czas. Znając zaś wpływ wieku kobiety na wskaźniki płodności, można to ujmować w kategoriach „kradzieży” czasu rozrodczego kobiety. 
W interesie par niepłodnych, a także w interesie społecznym, leży pogłębianie wiedzy w zakresie naprotechnologii przy jednoczesnym i niezależnym wspieraniu metody In vitro. Konfrontowanie tych dwóch metod i zwanie którejkolwiek z nich alternatywą wobec drugiej, jest działaniem wprowadzającym opinię publiczną w błąd. 
Rzetelność informacyjna wymaga rozdzielenia In Vitro i NaProTechnologii jako metod, których obszary zainteresowania i skuteczność w leczeniu niepłodności w większości nie pokrywają się. Niedopuszczalne jest promowanie NaProTechnologii kosztem deprecjonowania metod rozrodu wspomaganego. Niedopuszczalne jest przyzwolenie, aby nauka służyła ideologii.” – cytat pochodzi ze strony www.proinvitro.pl.
Powyższe, to nie jedyne grzechy posła Żalka. Największym wydaje się być twierdzenie jakoby dzieciom z in vitro miała towarzyszyć wrodzona skłonność do chorób genetycznych. Według Żalka dzieci poczęte za pomocą sztucznego zapłodnienia „mogą cierpieć na poważne choroby genetyczne”. Warto, aby Pan poseł Żalek uświadomił sobie, że mogą cierpieć w nie większym stopniu niż dzieci rodzące się w sposób naturalny. Być może dlatego poseł Żalek nie przytacza żadnych danych, wyników badań a jedynie posuwa się do mówienia kolejnego kłamstwa.
Pozostaje mieć nadzieję, że w sporze o in vitro w Platformie Obywatelskiej zwyciężą ludzie z poglądami zbliżonymi do tych, jakie prezentuje Małgorzata Kidawa-Błońska. W innym przypadku po raz kolejny zwycięży głupota i kłamstwo.

Przeciwnicy in vitro posługują się kłamstwem i insynuacjami

W walce z in vitro misyjni dziennikarze spod znaku Frondy i wpolityce.pl tworzą swoistą religię kłamstwa i pomówień. Publikują niesprawdzone dane i informacje niepoparte żadnymi źródłami, tworzą mit zabójców z klinik leczenia niepłodności (lekarze i rodzice). Słowa Michała Karnowskiego w TOKfm, że w Polsce mamy do czynienia z wolną Amerykanką – czyli, że „można wziąć szufelkę i wyrzucić ludzkie zarodki na śmietnik”, to przejaw skrajnej już nie tylko głupoty, ale przede wszystkim ignorancji. Zatrważająca jest nawet nie tyle szkodliwość kłamstw, które z dużą łatwością wypowiadają Karnowski czy Terlikowski. To, co przeraża najbardziej, to że kłamią świadomie nie bacząc na prawdę.
Przeciwnicy in vitro podają liczby. To ma ich uwiarygodniać. Terlikowski pisze dla Rzeczypospolitej, że aby powstało jedno życie z procedury in vitro musi średnio zginąć dwadzieścia zarodków, dwadzieścia istnień ludzkich. Skąd on bierze te liczby? Z jakich klinik, z jakich badań? Tego nie wiadomo. Średnia z kosmosu, którą się posługuje tworzy kolejny obraz mający uwiarygadniać tezę o nieetycznym dawaniu życia za wszelką cenę. Po trupach – jak zgrabnie to ujął. W podobnym tonie wypowiada się lider opozycji, Jarosław Kaczyński. I o ile słowa Terlikowskiego można traktować jak sen wariata i nie zwracać uwagi, o tyle słowa Kaczyńskiego budzą strach. Poważny polityk przyrównujący in vitro do aborcji być może z początku śmieszy, jednak biorąc pod uwagę możliwość realnego wpływu na kształt prawa jego formacji w naszym kraju – przestaje bawić. Skądinąd przyrównanie sztucznego zapłodnienia do aborcji podczas konferencji w towarzystwie Piechy brzmi trochę przewrotnie. O ile można w ciemno zakładać, że doradca prezesa ds. zdrowia dobrze wie czym jest aborcja o tyle czym jest in vitro już niekoniecznie. Nie przeszkadza mu to jednak tworzyć i proponować rozwiązania prawne, które są zaprzeczeniem osiągnięć medycyny i stoją w sprzeczności z prawdą i zdrowym rozsądkiem. Prezes PiS mógłby głupot publicznie nie opowiadać, gdyby zdobył się choć na odrobinę wysiłku i przejrzał strony internetowe stowarzyszenia Nasz Bocian czy klinik leczenia niepłodności. Wówczas mógłby znaleźć między innymi taką o to odpowiedź na kłamstwa, które wypowiada:
„Czy metoda in vitro jest wysublimowaną aborcją?
Osoby dotknięte problemem niepłodności to ostatnia grupa społeczna, która poddałaby się zabiegowi aborcji.
Nie ma skutecznych metod oceny potencjału ludzkich gamet, dlatego udaje się poddać zapłodnieniu średnio tylko 60-70% komórek jajowych. Dodatkowo aż ok. 70% zarodków (generalnie, także w tzw. "naturze") jest obarczonych wadami genetycznymi, które uniemożliwiają ich dalszy rozwój.
Przy zapłodnieniu naturalnym szacuje się, że 50-70% poronień to poronienia subkliniczne, czyli takie, gdzie ciąża nie była jeszcze zdiagnozowana. Kobieta traci więc dziecko, nie mając nawet świadomości jego istnienia. Identyczna sytuacja zachodzi w przypadku procedury in vitro.
Statystyki w obu przypadkach są porównywalne, jednak w przypadku ciąży naturalnej nikt nie nazywa poronienia aborcją. Dla osób dotkniętych niepłodnością jest to dyskryminacja.”
Przedstawiciele PiS zaproponowali też okrągły stół w sprawie in vitro. To propozycja chyba tylko po to, aby złagodzić wydźwięk idiotycznej propozycji penalizacji sztucznego zapłodnienia, którą ostatnio przedstawili. Nikt z ludźmi kierującymi się nieprawdziwymi przesłankami, posługującymi się kłamstwami w debacie publicznej nie powinien siadać do stołu negocjacji. W sprawie in vitro nie może być konsensusu. Nie może, jeśli jedna strona proponuje całkowity jej zakaz wychodząc z przesłanek stricte religijnych. Jeśli o leczeniu ma decydować wiara i jedynie przekonanie o tym co jest słuszne a co nie, to z medycznego punktu widzenia tkwić będziemy w średniowieczu. I o ile nie mam nic przeciwko, aby dla ludzi PiS i wspierających ich dziennikarzy za jedyną formę leczenia uznać modlitwę i zioła (jeśli taki będzie ich wybór), o tyle mam poważne wątpliwości czy chcę, aby ich przekonania i wyznanie wiary decydowało o prawie do korzystania z najnowszych technik leczenia.
Przeforsowanie w Sejmie restrykcyjnych projektów zakazujących procedury sztucznego zapłodnienia, wcześniej stowarzyszenia Contra in vitro, obecnie PiSu wydaje się na szczęście mało prawdopodobne. To jednak nie przeszkadza w tworzeniu kolejnego, kłamliwego mitu przez Karnowskiego. Jako przykład dobrego ustawodawstwa podaje rozwiązanie niemieckie. Niestety także w tym przypadku posługuje się niepełną wiedzą. Nie mówi chociażby tego, że w Niemczech nakaz przeniesienia wszystkich zarodków oraz zakaz ich zamrażania przyczynił się do niskiej skuteczności procedury (bardzo niska u kobiet po 35. roku życia), częstych powikłań (liczba ciąż wielopłodowych – przede wszystkim bliźniaczych i trojaczych). Natomiast zarodków nadliczbowych nie ma. Tego typu prawo funkcjonowało także we Włoszech, jednak tam, na szczęście dla osób starających się o dziecko z in vitro, sąd konstytucyjny uchylił zakaz mrożenia zarodków.
Przeciwnicy in vitro często też posługują się w debacie o sztucznym zapłodnieniu argumentem o innych metodach leczenia niepłodności. Wskazują na tzw. naprotechnologię. A to nic innego jak wielkie oszustwo, za pomocą którego zwodzi się i oszukuje ludzi pragnących dziecka. Ta metoda „leczenia” nie jest alternatywą dla in vitro. A przynajmniej nie dla wszystkich. „Naprotechnologia  to metoda diagnozowania i leczenia niepłodności polegająca na prowadzeniu dokładnych obserwacji kobiecego organizmu m.in. śluzu i tworzeniu na tej podstawie indywidualnych wytycznych dla każdej pary. Opiera się na tzw. modelach płodności Creightona. Jest niestety bezradna wobec ok. 60% przypadków niepłodności np. niedrożności lub braku jajowodów czy bardzo małej ilości lub braku plemników. W tych przypadkach jedyną skuteczną szansą na potomstwo jest in vitro.
Metoda ta jest głośno kwestionowana przez lekarzy w tym prof. Szamatowicza – twórcy in vitro w Polsce. Zdaniem profesora naprotechnologia nie wnosi niczego nowego i oryginalnego do diagnostyki i leczenia niepłodności i jest pomysłem Kościoła, na sprawienie wrażenia, że ma alternatywę dla osób walczących z niepłodnością. A ta alternatywa polega na nadaniu naukowo brzmiącej nazwy i poruszaniu się w powszechnie stosowanej wiedzy, tyle że z wykluczeniem działań nieaprobowanych przez Kościół.
Często „leczenie” tą metodą prowadzą nie lekarze, ale przeszkoleni instruktorzy, którzy w arsenale swych metod terapeutycznych mają również wsparcie duchowe i modlitwy.” (cytat za nasz-bocian.pl i novum.com.pl).
I już na sam koniec kolejny mit tworzony przez nawiedzonych, posługujących się kłamstwem dziennikarzy. Setki tysięcy zarodków niszczonych w czasie procedury zapłodnienia pozaustrojowego. To kolejne kłamstwo. Każdy zarodek dla niepłodnej pary jest ważny. Zwykle przyjmuje je wszystkie (podzielone na kolejne transfery). Te zarodki, które giną, zginęłyby tak samo w procesie naturalnym. Nie uśmierca się zarodków. 
W przypadku, gdy para z jakichś powodów nie może przyjąć wszystkich zarodków, przekazuje je anonimowo innej parze do adopcji. W Polsce, zarodki nie są niszczone czy przekazywane do badań a już tym bardziej nie są wykorzystywane w przemyśle kosmetycznym jak sugerował to kiedyś obecny minister sprawiedliwości. Zarodki są bezcenne przede wszystkim dla ich rodziców. Są też nadzieją i szansą dla par, które nie mają możliwości poczęcia biologicznego potomstwa, które pragną zaadoptować zarodek.
Jeżeli istnieją kliniki (być może owi misyjny dziennikarzy mnie kiedyś oświecą i wskażą konkretnie, która czołowa polska klinika leczenia niepłodności niszczy „szufelką do kosza” zarodki), w których na życzenie rodziców można zarodki zniszczyć czy przekazać do badań, należy to koniecznie uregulować. Jednak tego wymaga przede wszystkim zdecydowane wyrzucenie szufelką do kosza „dorobku” pisowskich Talibów i przyjęcie dobrych regulacji prawnych umożliwiających procedurę sztucznego zapładniania i przede wszystkim mrożenie zarodków.

09 lipca 2012

Dlaczego jest tak źle skoro jest tak dobrze?

Polscy siatkarze zdobywając pierwsze miejsce w Lidze Światowej udowodnili po raz kolejny, że w grach zespołowych możemy być najlepsi. Możemy i potrafimy wygrywać. Wcześniej udowodniły to polskie siatkarki i piłkarze ręczni. Mimo, że choć popularnością ani siatkówka ani piłka ręczna nie dorównują piłce nożnej. Mimo, że sportowcy uprawiający te dyscypliny mogą w większości pomarzyć o pieniądzach jakie otrzymują zawodnicy klubów piłkarskich a także mimo tego, że w piłkę nożną kopią niemal wszyscy. I jeszcze jedno. Ani uprawiający siatkówkę, ani piłkę ręczną nie mogą liczyć na wsparcie infrastrukturalne jakie w ostatnim czasie sprezentowały swoim piłkarzom władze publiczne.

Bogdan Wenta trener piłkarzy ręcznych, z uporem godnym lepszej sprawy, słusznie przypominał przy każdej możliwej okazji, że w Polsce piłkę ręczną uprawia niespełna 10 tysięcy osób. Porównując te liczby choćby z Niemcami czy krajami skandynawskimi plasowaliśmy się daleko za liderami tej dyscypliny. A mimo to „chłopcy Wenty” potrafili wygrywać i walczyć o najwyższe laury w Europie i na świecie. Niestety, choć w piłce nożnej te proporcje są zgoła odmienne nie potrafimy znaleźć 11 zawodników, którzy będą umieli trafiać w światło bramki skuteczniej niż ich przeciwnicy.
Gdzie więc leży problem? Nie wiem. Być może w systemie szkolenia, pieniądzach, braku umiejętności stałego i umiejętnego prowadzenia młodych zawodników, których talent gubi się w okresie wchodzenia w poważną, ligową piłkę. Jednego jestem pewny. Kompletnie nieistotne jest czy Grzegorz Lato nadal będzie prezesem PZPN. Sama zmiana prezesa niewiele zmieni. Nie ma się co oszukiwać, że wymiana na najważniejszym dla polskiej piłki stanowisku sprawi, że nagle na światowych boiskach pojawi się silna, walcząca o najwyższe laury jedenastka zmotywowanych ludzi. Być może nawet obecnym zawodnikom nie należy odmawiać motywacji. Pewnie też nie można odmówić chęci zwycięstwa. Kilku z nich, jak chociażby Lewandowski, Piszczek, Błaszczykowski czy Szczęsny grają w naprawdę silnych zespołach w mocnych, europejskich ligach. Pokazali już, że potrafią grać na najwyższym poziomie. Coś jednak, od wielu lat zawodzi, że polskie drużyny nie potrafią wyjść poza fazę grupową rozgrywek, nie mówiąc już o tym, że za sukces należy uznać samą możliwość gry w imprezach rangi mistrzostw Europy czy Świata.
Tak więc rewolucji wymaga chyba nie tylko układ aktualnie rządzący polską piłką, ale przede wszystkim myślenie o piłce i długofalowa polityka ukierunkowana na budowanie szerokiego zaplecza ludzkiego kadry narodowej. Bez takiego planu wszelkie zmiany w PZPN będą miały jedynie kosmetyczny charakter a fani piłki kopanej będą mogli tylko pomarzyć o zwycięstwach jakie odnoszą siatkarze i odnosili piłkarze ręczni. Dziś niestety nie widać, aby ktokolwiek miał choćby zarys planu jak polską piłkę nożną wyciągnąć z dna, w którym się znalazła. Póki co cieszmy się jednak z sukcesu siatkarzy. Oby z Londynu przywieźli złoto, a polscy piłkarze ręczni podczas Mistrzostw Europy w 2016 roku zdobyli złoty medal. Bo niby czemu nie?

04 lipca 2012

Niemoralna "prawda" Lisickiego

Szybkie przyjęcie ustawy regulującej procedurę in vitro wydaje się obecnie znacznie bardziej konieczne niż kiedykolwiek. Wywołana prawie sześć lat temu przez Ewę Kopacz ówczesną Minister Zdrowia sprawa zapłodnienia pozaustrojowego budzi chore emocje u ludzi nie mających żadnego pojęcia czym jest in vitro a w końcu prowadzi do propagandy kłamstwa z jaką mamy do czynienia słuchając choćby Kaczyńskiego i publicystów bliskich pisowskiej retoryce.  Aby zakończyć te pełne kłamstw i obłudy dyskusje powinno się sprawę in vitro szybko uregulować. Dla dobra dzieci narodzonych dzięki sztucznemu zapłodnieniu i dla dobra tych par, dla których in vitro jest ostatnią szansą na własne potomstwo.




Niestety w dyskusji o in vitro coraz częściej słychać głos ludzi, którzy mają niewielkie pojęcie czym ono jest. Dotyczy to również publicystów, którzy nie patrzą na tę metodę zapłodnienia tylko jednowymiarowo, przez zakłamany pryzmat opinii o mordowaniu wielu istnień ludzkich dla uzyskania jednej, zdrowej ciąży. Dyskusja prowadzona przez redaktor Wielowieyską na antenie TOKfm dotycząca ostatniej okładki Newsweeka, skłoniła uczestniczących w niej publicystów, do wynurzeń, które nijak się mają do rzeczywistości.  Po raz kolejny można się było przekonać, że biorący w niej udział Waldemar Kuczyński mówi w sposób chaotyczny i do tego używa argumentów nijak mających się do tematu dyskusji. Kuczyński z niczym nie zmąconą pewnością ogłasza, że w sprawie in vitro musi być kompromis, jak w przypadku aborcji. Pomijając idiotyczną analogię jaką stosuje, sam podkreśla, że taki kompromis nikogo nie zadowoli. Warto więc zadać pytanie, to po co taki kompromis? Dla kogo ma być ta ustawa? Tylko po to, aby zaspokoić potrzebę skrócenia dyskusji czym jest zapłodnienie pozaustrojowe i jak wiele szczęścia daje parom starającym się o własne dziecko? Czy może po to, aby zaspokoić kościelnych hierarchów i bliskich im publicystów zmęczonych wmawianiem ludziom kłamstw o setkach, jeśli nie tysiącach ludzkich istnień jakie muszą zginąć, aby doszło do jednego, żywego urodzenia?
Waldemar Kuczyński wierzy w jedno. Zarodek to ludzkie życie. Według niego, ta prawda nie podlega dyskusji. A więc musi być kompromis. A to zapewne – być może nawet bezwiednie -  kieruje go w stronę projektu Gowina – skandalicznego, bezsensownego i de facto ograniczającego efektywność in vitro niemal do zera. Gdyby Kuczyński zdobył się choć na odrobinę wysiłku, znalazłby wystarczająco dużo przykładów do czego podobne kompromisy doprowadziły we Włoszech czy w Niemczech. Zanim więc zabierze głos, powinien odrobić lekcję z podstawowej wiedzy w temacie na jaki zabiera głos albo lepiej milczeć, bo głupim gadaniem można tylko więcej krzywdy wyrządzić.
Podobnie należy odebrać głoś Pawła Lisickiego.  Były redaktor naczelny Rzeczpospolitej uczestniczący w dyskusji prowadzonej przez redaktor Wielowieyską jak Kuczyński uważa, że zarodek to człowiek. Posuwa się jednak dalej. Wysnuwa bowiem wniosek (skądinąd logiczny), że skoro zarodek to ludzkie życie, to musi podlegać prawnej ochronie. Zabijanie zarodków jest więc rzeczą niemoralną. A przecież, zgodnie z tym co wie redaktor Lisicki, w czasie procedury zapłodnienia pozaustrojowego zabija się liczne zarodki. Niemoralne jest więc zachowanie lekarzy, którzy prowadzą kliniki leczenia niepłodności i niemoralne jest zachowanie niepłodnych par starających się o dziecko. Normy moralne, które określa kościół katolicki mają więc stanowić podwaliny prawa i rzutować na leczenie niepłodności w Polsce.
Wdawanie się w dyskusję czy kilkukomórkowy zarodek jest człowiekiem czy nie, nie ma większego sensu. Nie jest to również w tej chwili najważniejsze. Istotniejsze jest to, że oceniając jako niemoralne postawy osób starających się o dziecko metodą in vitro redaktor Lisicki dokonuje oceny na podstawie fałszywej tezy, jakoby uzyskanie żywej ciąży z in vitro wymagało zabicia wielu innych zarodków. To KŁAMSTWO. Nie jest prawdą, że w procedurze zapłodnienia pozaustrojowego ulegają zniszczeniu liczne zarodki. Pary starające się o dziecko rzadko uzyskują wiele, nadliczbowych zarodków. Z uzyskanych od kobiety komórek jajowych nie uzyskuje się tej samej liczby zarodków (pomijając już tak drobny, niedostrzegalny przez red. Lisickiego szczegół, jak ten, że różne kobiety, różnie się stymulują i nie każda procedura kończy się uzyskaniem choćby jednej komórki nie mówiąc już o zarodku). Po prostu nie dochodzi do zapłodnienia. Nie jest też prawdą, że nadliczbowe zarodki są masowo zabijane. W większości klinik zarodki się przechowuje, a jeśli para nie jest zainteresowana wykorzystaniem własnego materiału genetycznego, zarodek może być adoptowany przez inną parę – bezpłodną lub nie mogącą uzyskać własnego zarodka.
Niemoralne są słowa redaktora Lisickiego. Niemoralne i pozbawione sensu. Nie poparte wiedzą  i faktami. Niemoralne jest mówienie nieprawdy. I być może nikt nie powinien sobie zawracać głowy niemoralnymi słowami redaktora Lisickiego. Niestety idą one w eter i niosą ładunek kłamstwa. I chyba nie ma nic gorszego jak to, że kłamstwo powtarzane po wielokroć w końcu staje się prawdą. A z niemoralną „prawdą” Lisickiego, Kaczyńskiego i PiSu w sprawie in vitro można jedynie walczyć. Polemizować się już nie da.

02 lipca 2012

Co ważniejsze: dobro obywateli czy trwałość partii?


Stosunkowo łatwo jest dziś wskazać linię oddzielającą formacje polityczne popierające usankcjonowanie związków partnerskich od tych, które życie społeczne ograniczają jedynie do pożycia w związkach uświęconych węzłem małżeńskim. Z jednym wyjątkiem. Partia, od której najwięcej dziś zależy, Platforma Obywatelska, mimo wielu wyborczych obietnic, także związanych ze związkami partnerskimi stoi w rozkroku i nie podejmuje decyzji. Jej posłowie uczestniczą w pracach komisji sejmowych związanych z tworzeniem regulacji dotyczących związków a inni skutecznie je blokują.
Nie można mieć chyba złudzeń, że także w tej kadencji parlamentu koalicja rządowa nie zdobędzie się na jakiekolwiek rewolucyjne rozwiązanie w sferze światopoglądowej. Chyba nie ma co liczyć na dobre ustawodawstwo związane z in vitro (choćby projekt posłanki Kidawy-Błońskiej) ani też ostateczne rozstrzygnięcie jak mają wyglądać relacje i wzajemne zobowiązania osób, które nie chcą zawierać małżeństwa.
Dziś, ten podstawowy problem związany z niemocą stanowienia prawa dotyczącego związków partnerskich nazywa się Platforma Obywatelska. To ta formacja ma wszelkie instrumenty i siłę, aby skutecznie forsować prawo dobre dla własnych obywateli. Sęk w tym, że siła wynikająca z liczby mandatów posłów i senatorów w przypadku spraw światopoglądowych jest de facto słabością Platformy. I być może właśnie ten aspekt decyduje, że Donald Tusk Przewodniczący PO nie podejmuje działań zmierzających do normalizacji także w tej dziedzinie życia społecznego. Cierpią na tym przede wszystkim Ci, dla których sprawy in vitro, związków partnerskich, neutralności światopoglądowej są ważniejsze niż trwałość środowiska partii rządzącej. A skoro tak, to trudno też się dziwić, że dla Donalda Tuska ważniejsze jest utrzymanie władzy niż danie ludziom możliwości godnego życia poza małżeństwem. Choć chyba powinno być inaczej: przede wszystkim dobro obywateli nawet ponad trwałość formacji, która dała mu stanowisko premiera. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...