31 maja 2012

Czytaj ze zrozumieniem. Rada dla Sierakowskiego

Jeśli sami nie będziemy siebie szanować, to nikt nas nie będzie szanował. Uczmy się od Żydów. To bardzo mądry Naród. Choćby śladowa, publiczna wypowiedź o charakterze antysemickim powoduje gwałtowną reakcję. I słusznie, tak też powinniśmy postępować. Dlatego podoba mi się reakcja polskiego rządu. Tak właśnie trzeba postępować, zwłaszcza wtedy, gdy kłamstwo wygłasza głowa światowego mocarstwa.


Niezrozumiałą histerią nazywa poseł Rozenek reakcję na słowa Prezydenta Obamy. Dla mnie niezrozumiała jest reakcja posła Ruchu Palikota. Najwyraźniej ostatnio zbyt dużo przebywał w towarzystwie swojego lidera i oparów palonej trawki. Usprawiedliwianie zwykłego niechlujstwa amerykańskiej administracji i przyzwolenie na powielanie nieprawdziwych informacji o holokauście w Polsce to de facto przyznawanie racji tym wszystkim głupcom, którzy twierdzą, że były to polskie obozy śmierci. Ani w tym nie ma ziarna prawdy, ani też nie służy to interesom Polski. A chyba do tego został powołany Pan Rozenek – do obrony polskich interesów.
Nie mniejsze zdziwienie wywołuje we mnie felieton Sierakowskiego. Z niczym nie zmąconą swobodą przytacza słowa Nałkowskiej z Medalionów o polskich obozach śmierci. Przez moment nie zadaje sobie nawet trudu, aby podać kontekst w jakim w Medalionach słowa te padają w opowiadaniu Dorośli i dzieci w Oświęcimiu. Cytowane przez Sierakowskiego zdanie jest bowiem poprzedzone dwa akapity wcześniej innym zdaniem, umiejscawiającym obozy koncentracyjne w konkretnym kontekście terytorialnym. Brzmi ono następująco: ”Jeżeli objąć myślą ogrom przyśpieszonej śmierci, jakiej miejscem – niezależnie od działań wojennych – stały się tereny Polski (.....) ”. Pamiętajmy też, że Nałkowska pisała Medaliony w 1945 roku tuż po wojnie (Medaliony wydane zostały po raz pierwszy w 1946 r.). Pracując w komisji badającej zbrodnie hitlerowskie (podkreślmy: zaraz po wojnie!) trudno, aby przewidywała, że w ciągu prawie 70 lat po wojnie słowa polskie obozy śmierci nabiorą nowego znaczenia. Znaczenia całkowicie wypaczonego i niesprawiedliwego dla naszego Narodu. Tylko dla kogoś z całkowicie złą wolą, a taką dostrzegam u Sierakowskiego cytującego Nałkowską, napisane w 1945 roku słowa o polskich obozach śmierci mogą być usprawiedliwieniem dla powtarzanego kłamstwa. Szkoda też, że Sierakowski pozostaje ślepy na ów kontekst terytorialny jakim zapewne kierowała się Nałkowska. Kilka akapitów dalej z tej samej historii, z której cytat zasięgnął szef Krytyki Politycznej można przytoczyć następujące słowa: „Od więźniów, powracających teraz do Polski z obozów niemieckich, z Dachau i Oranienburga, dowiadujemy się nowych szczegółów, które uzupełniają naszą wiedzę o faktycznym stanie rzeczy”.
Postawa taka jaką prezentuje Rozenek czy Sierakowski, godzenie się na przeinaczanie historii prowadzi do tego, że za chwilę okaże się, że nasza odpowiedzialność za holocaust jest nie mniejsza niż Niemców. Nawet mogę zrozumieć potrzebę obu panów, aby choć na chwilę wyróżnić się z chóru polityków, publicystów i komentatorów. Ale tym razem lepiej, aby zachowali milczenie, bo to co wygadują jest po prostu głupie. I niech będą dla nich wskaźnikiem jak się zachować słowa Adama Rotfelda, że słowa Prezydenta USA były niemądre i nieprzemyślane.
cytaty pochodzą z Zofia Nałkowska, Medaliony, Czytelnik, Warszawa 1978

30 maja 2012

Utopić w szambie z innymi pisiorami

Sławomir D. działacz PO i kierownik działu kadr i płac Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami w warszawskiej dzielnicy Praga Południe rozesłał ze służbowego komputera mail, w którym napisał co myśli o administratorce ZGN i szefowej Solidarności. "Utopić w szambie z pisiorami" to jedno z najdelikatniejszych sformułowań jakie można wyczytać z literackiego języka członka Platformy.




Kamila Szelągowska jest wieloletnim pracownikiem Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami. Jest też szefową Solidarności. Sławomir D. jest jej przełożonym. Jest też członkiem Platformy Obywatelskiej. Oczywiście jak większości działaczy PO zatrudnionych w warszawskim Ratuszu i jednostkach pomocniczych nie można łączyć jego zatrudnienia z przynależnością partyjną. W końcu nie od dziś wiadomo, że Platforma zatrudnia tylko fachowców, którzy tylko przez zwykły przypadek są jej działaczami. Nie inaczej jest za Sławomirem D. To zapewne wybitny fachowiec, który ma tylko jedną, zapewne nieistotną wadę. Jest - wg. Super Expressu - chamem. A cham to zgodnie z wikisłownikiem osoba, która zachowuje się bezczelnie, ordynarnie, nie przestrzega norm.
Ów działacz, jak podaje Super Express w mailu do pracowników ZGN określił Kamilę Szelągowską w następujący sposób: "jeb..na blać", "pierd..one stare pudło"," (...) które należałoby utopić w szambie z innymi pisiorami (...)". Nie dziwi więc, że adresatka słów mogła poczuć się urażona. Złożyła doniesienie do prokuratury, ta skierowała sprawę do sądu, a sąd skazał Sławomira D. za pomówienia i znieważenie. I co? I nic. Skazany nie przyznaje się do wysłania maila do pracowników i zapowiada odwołanie od nieprawomocnego wyroku. Burmistrz Dzielnicy z PO z kolei nie widzi problemu dopóki wyrok się nie uprawomocni.
Nie wiem czy Sławomir D. wysłał maila czy nie. Zakładam, że prokuratura musiała jednoznacznie ustalić, że mail pochodził z Jego skrzynki internetowej. Jeśli tak, to albo udaje idiotę, albo ktoś włamał się na Jego pocztę i rozsyłał szkalujący mail. W tę drugą wersję jest mi jednak bardzo trudno uwierzyć. Niezależnie od tego czy daje się wiarę słowom urzędnika czy nie, chowanie głowy w piasek jak robi to burmistrz dzielnicy jest po prostu głupie. Brak reakcji pokazuje, że mamy do czynienia ze zwykłą partyjną hucpą w imię hasła, że tym z PO wolno już wszystko. Bezkarność działaczy Platformy jest po prostu przerażająca. I tyle.

NIkt Prezydenta nie chce kroić. Sam się kroi broniąc Niesiołowskiego

Prezydent Komorowski ma prawo wybierać sobie przyjaciół. Jak każdy z nas może spotykać się z kim chce i kiedy chce. Ale chyba też powinien pamiętać, że dziś nie jest jednym z 460 posłów tylko wybrańcem Narodu. Najważniejszą postacią w kraju. Źle dobrane przyjaźnie mają też wpływ na Jego wizerunek.




Trzeba docenić Prezydenta Bronisława Komorowskiego, że mimo, iż Stefan Niesiołowski nie ma ostatnio dobrej passy, zachował się wobec Niego jak oddany i dobry przyjaciel. W programie Tomasz Lis Na żywo nie kalkulował i nie przyłączył się do chóru krytyków polityka Platformy, ale bronił relacji ich łączących z podziwu godnym zaangażowaniem. Nie można krytykować Prezydenta za oddanie w relacjach jakie łączą go z innymi ludźmi. Za to można i należy podkreślić, że Stefan Niesiołowski gdzieś w przekroju kilkunastu ostatnich lat całkowicie rozmienił na drobne swój polityczny potencjał.


Ma rację Piotr Gursztyn publicysta Rzeczypospolitej, który w artykule Polityczny celebryta tak między innymi charakteryzuje działalność polityka Platformy Obywatelskiej: Stefan Niesiołowski powinien zniknąć z polityki. Przez ostatnie dwadzieścia lat nie wniósł do niej nic pozytywnego. Bilans jego dokonań równa się zeru. Dodam, że Gursztyn jest jednocześnie sprawiedliwy wobec działalności Stefana Niesiołowskiego w okresie PRLu przypominając jego zasługi, odwagę i bezkompromisowość. Jednak skupiając się na działalności politycznej Niesiołowskiego już w czasach Polski niepodległej, słusznie zauważa, że poza wyrażaną publicznie i odmienianą we wszelkich przypadkach niechęcią wobec braci Kaczyńskich i PiSu działalność parlamentarną ma niezwykle skromną. I rzeczywiście, mimo wielu lat zasiadania w polskim parlamencie Stefan Niesiołowski nie może pochwalić się znaczącą liczbą interpelacji, zapytań. Oczywiście nie jest to jedyny i całkowicie wiarygodny wyznaczniki aktywności poselskiej. Choć trzeba dodać, że i publicznych wystąpień z mównicy sejmowej miał niewiele, a jeśli już takowe były, to skupiał się w nich na ocenie innych polityków. Z reguły PiSu.


Pamiętam jak w 2006 roku w czasie Kongresu Platformy Obywatelskiej Stefan Niesiołowski zaskarbił sobie sympatię zgromadzonych działaczy obrażając Lecha Kaczyńskiego. Nie ukrywajmy, że tegoż samego, o którym trudno powiedzieć, a były to doświadczenia stosunkowo świeże, że był dobrym Prezydentem Warszawy a zaraz potem Polski. Co prawda tę drugą funkcję pełnił wówczas dość krótko, tym niemniej był to też okres w którym Prawo i Sprawiedliwość sprawowało pełnię władzy. I nawet jeśli na siłę uznamy, że w owym czasie słowa Niesiołowskiego mogły mieć jakieś wytłumaczenie, o tyle używanie dzisiaj podobnej argumentacji, skali szaleństwa w ocenie otaczającej rzeczywistości jest cokolwiek przesadne i chyba jednocześnie sztuczne i teatralne. Być może Stefanowi Niesiołowskiemu rola nadwornej małpy odpowiada zwłaszcza wobec braku gotowego rzucić się do gardła Kaczyńskiego Janusza Palikota. Ten ostatni póki co sam buduje swoją formację i pozycję, z nadzieją na mniej lub bardziej skuteczną walkę o prezydenturę z samym Komorowskim. Trzeba też przyznać, że chyba nikt w Platformie nie oczekuje zmiany od Stefana Niesiołowskiego. Podczas niedawnej Rady Krajowej miast zastanawiać się nad lepszym zarządzaniem krajem członkowie PO roztkliwiali się nad losem Niesiołowskiego czyniąc z 68-letniego polityka niemal symbol niekończącej się walki z IV RP. Nic więc dziwnego, że mimo wyjątkowo ubogich osiągnięć Niesiołowskiego na polu merytorycznym ma się On całkiem dobrze w szeregach partii rządzącej. 


I być może Prezydent Komorowski będzie jeszcze w niejednym programie radiowym czy telewizyjnym wychwalał zalety Stefana Niesiołowskiego i łączącej ich przyjaźni. Być może nie raz jeszcze usłyszymy, jak wartościowym jest politykiem. Sęk w tym, że wobec kolejnych wygłupów i zachowań nieparlamentarnych Niesiołowskiego, coraz trudnej będzie uwierzyć słowom Prezydenta, że tacy ludzie są polskiej polityce potrzebni. 

29 maja 2012

Poczujcie się jak...w kraju analfabetów

Premier Donald Tusk zaangażował się w promocję Polski przed Mistrzostwami Europy. Na swoim videoblogu ściskając w ręku materiał przygotowany dla kibiców z całej Europy wypowiedział hasło, które ma być zrozumiałe dla obcokrajowców i zachęcać zagranicznych turystów do przyjazdu do Polski: Feel like at home. Problem w tym, że Premier przytoczył słowa promujące Polskę, które napisane są z błędem. Prawidłowo po angielsku sformułowanie Poczuj się jak w domu powinno brzmieć: Feel at home. Na kampanię promocyjną z błędnie napisanym angielskim idiomem polski rząd wydał 1 milion złotych.




A wystarczyło, aby tuzy rządowej promocji sięgnęły do najprostszych narzędzi dostępnych dla każdego w internecie. Na stronie idioms.thefreedictionary.com sformułowanie Feel at home daje następującą odpowiedź: to feel as if one belongs; to feel as if one were in one's home; to feel accepted. I liked my dormitory room. I really felt at home there. We will do whatever we can to make you feel at home.
Przy wprowadzeniu do wyszukiwarki internetowego słownika sformułowania Feel like at home, które znajduje się na oficjalnych materiałach promujących EURO2012 uzyskujemy odpowiedź: Phrase not found in the Dictionary and Encyclopedia. Co oznacza, że przytoczona fraza nie została znaleziona!


Megasłownik.pl na hasło Feel at home daje następującą odpowiedź: czuć się jak u siebie w domu. Czyli dokładnie to, o co zapewne chodziło Premierowi, gdy na swoim videoblogu zachęcał rodaków, aby z otwartymi rękoma przywitali gości z całej Europy. Skądinąd przy wpisaniu frazy Feel like at home, którą Premier wygłosił, pojawia się analogiczna odpowiedź jak wcześniej: szukanego słowa nie ma w MEGAsłowniku.


Podobne rezultaty daje internetowy słownik dictionary.cambridge.org. Angielski idiom Feel at home tłumaczony jest tak: to feel comfortable and relaxed. By the end of the week she was beginning to feel at home in her new job. Słowem: poczuj się jak w domu.
Przy wpisaniu Feel like at home odpowiedź była następująca: feel like at home was not found. Co oznacza tylko tyle, że odpowiedzi nie znaleziono.


Cóż - błędne tłumaczenie słów Poczuj się jak w domu można by nawet uznać za zabawne. Jednak zważywszy, że wydano na materiały promocyjne ponad milion złotych (billboardy, spoty radiowe i telewizyjne, ulotki, plakaty itp.), są one sygnowane nazwiskiem samego premiera, który ze swadą ogłasza przed kamerami TV rozpoczęcie akcji i wypowiada słowa Feel like at home, to już nie żart. I można oczywiście zakłamywać rzeczywistość i wmawiać sobie, że przecież słowa promujące Mistrzostwa Europy w Polsce będą zrozumiane przez zagranicznych gości. Ale też chyba nie wypada, aby na oficjalnych materiałach firmowanych przez samego Premiera znajdowały się błędy językowe. Bo to ani poważne, ani chwały Polsce nie przynosi. Co najwyżej daje asumpt do kolejnych szyderczych komentarzy. Gorzej, że tym razem zagranicznym dziennikarzom. Nie dość, że nie potrafimy budować autostrad, nasze pociągi się rozbijają, to jeszcze z pisaniem w obcych językach mamy problemy. Oby przynajmniej Polscy piłkarze podczas mistrzostw Europy trafiali do właściwej bramki, bo to co zrobił Premier, to samobój.

28 maja 2012

To się opłaci

Administracja państwowa wydała milion złotych na promocję EURO2012. To nie są pieniądze wyrzucone w błoto. To inwestycja, która powinna się zwrócić.
Nie zżymam się, gdy słyszę ile Polski rząd wydał na reklamę mistrzostw Europy w naszym kraju. Sądzę, że to wydatek niewielki w kontekście spodziewanych zysków w przyszłości. Śmiało można bowiem założyć, że dobra opinia, dobre recenzje gości z Europy mogą w przyszłości przełożyć się na liczbę turystów, którzy wrócą do Polski już nie w celach stricte sportowych związanych z wydarzeniami sportowymi o charakterze europejskim.
Zakładając, że jest nas 38 milionów to wkład każdego Polaka w promocję kraju jest na poziomie 2,6 gr. Sądzę, że jednostkowo to niewiele w pokazanie Polski jako kraju wartego ponownych odwiedzin. Zważywszy, że wciąż jesteśmy w tyle za Europą w zakresie autostrad, dobrego transportu kolejowego to może chociaż gospodarzami okażemy się godnymi imprezy jaka odbędzie się w Polsce i na Ukrainie w czerwcu 2012.
Muszę też przyznać, że hasło „Feel like at home” jest również trafione. Choć zważywszy na wyżej wspomniane trudności niektórym naszym zagranicznym gościom może być naprawdę trudno poczuć się jak w domu. To oczywiście złośliwość, ale taka na którą rząd Donalda Tuska pracował przez ostatnich 5 lat. Skoro jednak wciąż mamy braki w infrastrukturze, wciąż gonimy Europę to może przynajmniej w robieniu dobrego wrażenia będziemy liderami. Póki co zapowiada się nieźle. A że drogi rozjechały się z planami, to w końcu jak mawia minister infrastruktury: nie drogi grają na mistrzostwach.

Blue


27 maja 2012

Wybieram wolność


Czytając ostatni wpis redaktora Grzegorza Chlasty skierowany do Pani Ewy Wanat mam nieodparte wrażenie, że przypomina on słowa wypowiedziane podczas jednej z sejmowych debat przez Jarosława Kaczyńskiego: nie przekonają nas, że czarne jest czarne a białe jest białe. I rzeczywiście, mnie Pan redaktor Chlasta nie przekonał, że PRL - kraina octem i cenzurą płynąca - jest lepszy od wolności i demokracji.
Odpowiedź na pytanie jakie stawia na początku autor felietonu „Droga Ewo…” wcale nie jest tak jednoznaczna jak próbuje to przedstawić. Czy bowiem gdyby nie było PRLu tylko kraj wolnych ludzi, to w Polsce nie mogłoby powstać dobre kino. Z pewnością byłoby to kino inne, dostarczające innych wzruszeń, radości, przemyśleń, ale wcale bym nie przesądzał, że gorsze. Być może nawet bogatsze o problemy ogólnoludzkie, dotykające materii zrozumiałej także poza Polską. Bo choć także dziś filmy Barei nas śmieszą, to przecież śmieszą tylko nas. Przygody francuskiego żandarma, w którego rolę wcielił się niezapomniany Louis de Funes śmieszą pod każdą szerokością geograficzną. Być może trudno sobie wyobrazić Tadeusza Kantora odprowadzającego „miesiąc w miesiąc ZUS za siebie i cały zespół”, ale też trudno sobie wyobrazić jak wiele stracił Polski teatr i kino przez stan wojenny i, nie waham się użyć tego słowa, bohaterskie zachowanie wielu aktorów, którzy odmówili współpracy z komunistycznym reżimem po wprowadzeniu stanu wojennego.
Nie rozumiem również skąd tak pesymistyczny wniosek i troska o dzisiejszy program TVP Kultura, gdyby nie PRL. Być może oglądalibyśmy filmy polskie a nie tak jak teraz, gdy piszę te słowa tzw. nowe kino chińskie. Ciekawe, interesujące, porywające rozmachem, ale też niewiele zawdzięczające PRLowi. I nie wątpię, jak pisze red. Chlasta, że w obecnych czasach prezes TVP bardziej interesuje się reklamami niż tym co między nimi. Ale niesprawiedliwością jest pokazywanie tylko jednej strony medalu. Jak funkcjonowała telewizyjna i radiowa maszyna propagandy w PRLu można wnioskować choćby ze słynnej sceny z korytarza z przywołanego w tekście red. Chlasty filmu Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru”. Czy w związku z tym trzeba coś jeszcze dopowiadać? Pisać o cenzurze, konieczności samo ograniczania się artystów i wszechwładzy biura partyjnego za publiczne pieniądze?
Zazdroszczę redaktorowi Chlaście, że rozmawiał z Fukuyamą. Tym samym, który ogłaszał przecież koniec świata historii, by zaraz potem zmienić zdanie. W sprawie wolności nie może być dyskusji. Wszelkie próby grzebania przy tak podstawowej wartości wcześniej czy później, zawsze kończą się jej ograniczeniem, która nikomu nie służy – zwłaszcza kulturze.
Niemcy tak często są pokazywane jako wzór dla nas. Podobnie czyni w swoim tekście redaktor Chlasta. I ma rację. Mają choćby świetne rozwiązanie problemu płacenia podatku przez przedsiębiorców od faktury VAT, gdy nie uzyskają wynagrodzenia za wykonaną usługę. Warte polecenia i przeniesienia na polski grunt. Ale rozbuchane państwo socjalne jakie zafundowali sobie Niemcy to także problemy. Dług Berlina trzykrotnie przewyższa jego budżet. Podobne zadłużenie dotyczy nie tylko zresztą stolicy Niemiec. Słowem z tym przenoszeniem wzorów różnie bywa.
I już na sam koniec. Odnoszę wrażenie, że Pan Grzegorz Chlasta roztkliwiając się nad rozterkami pracowników korporacji przyrównuje je niemal do cierpień młodego Wertera. A tak nie jest. Niezależnie jak duże towarzyszy ich pracy upokorzenie, zawsze mają wybór. Brać udział w wyścigu szczurów lub nie. W PRLu nie mieli żadnego. I to jest właśnie ta zasadnicza różnica. I to jest właśnie wolność, którą coraz mniej szanujemy, bo tak szybko zapominamy o przeszłości. 

26 maja 2012

Głupota goni głupotę


Im bliżej mistrzostw Europy tym więcej głupot wygadywanych przez polityków. Najpierw Mucha chce przenosić Rosjan z Bristolu w nieznane a potem Brudziński wygaduje – powiedzmy wprost – brednie, upominając się o miejsce dla Prezydenta RP na Stadionie Narodowym za 5 milionów złotych.

Słowa ministry Muchy brzmią jak prowokacja. Inaczej bowiem nazwać tego nie można. Swoiste przewidywanie przyszłości na podstawie kilku antyrosyjskich transparentów wywieszanych przez sfrustrowanych wielbicieli Prezesa, to jeszcze zbyt mały dowód na przesądzanie, że przed Bristolem nastąpi tragedia. To też zbyt mało, aby przypuszczać, że oddane, rozmodlone tłumy ruszą dzierżąc w jednym ręku różaniec w drugim krzyż na Bristol i będą szukać zadośćuczynienia za tragedię Smoleńską na rosyjskich piłkarzach. Trzeba przyznać, że odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego nie pozostawiła żadnych złudzeń kto w tej sprawie okazał się śmieszny. I nie był to Prezes Kaczyński. Mimo szybkiej i zabawnej reakcji Premiera Tuska, ministra Mucha po raz kolejny pokazała, że albo ktoś ją skutecznie wypuszcza na coraz to nowe miny albo ministerialne stanowisko ją przerasta.

Z kolei poseł Brudziński w swym zacietrzewieniu stawia absurdalne i pozbawione sensu tezy o dziadowskim zarządzaniu państwem, bo zamiast Prezydenta w loży prezydenckiej na Stadionie Narodowym zasiądzie Abramowicz. Warto dodać, że możliwość skorzystania z loży to wydatek, bagatela, 5 milionów złotych. W tej sprawie akurat, polskie państwo wykazało się godną pochwały oszczędnością. A argumenty Brudzińskiego o tym jakoby na tej samej zasadzie miałby inny oligarcha wykupywać Wawel czy Belweder, bo przecież są takim samym symbolem Polski jak Prezydent siedzący w loży na meczu piłkarskim, nie są warte nawet komentarze i mają charakter rynsztokowej logiki zaściankowego konusa.

Ciśnienie przed mistrzostwami udziela się wszystkim. Czekam więc na kolejne bon moty naszych polityków. Mimo wszystko wciąż z nadzieją, że więcej w nich będzie mądrości aniżeli głupoty.

25 maja 2012

Legalne prostytutki


Czy ktoś tego chce czy nie prostytucja jest faktem. Jednych może cieszyć możliwość korzystania z usług Pań lekkich obyczajów innych zasmucać. Nie zmienia to faktu, że obrażanie się na rzeczywistość i nie dostrzeganie problemu prostytucji jest po prostu błędem. Jeśli struktury Państwa nie potrafią, nie chcą lub też nie powinny decydować o cudzym losie (właściwe skreślić!) to lepiej usankcjonować istniejącą sytuację mając nad nią kontrolę, aniżeli udawać, że problem nie istnieje. W tym kontekście słowa szefowej Feminoteki o potrzebie legalizacji prostytucji są najlepszym rozwiązaniem.
Wbrew pozorom i obiegowym opiniom, legalizacja prostytucji, niezależnie jak wielkie obrzydzenie może wzbudzać ów zawód, może przynieść wiele korzyści.
Po pierwsze, legalnie zarabiające prostytutki, to większe wpływy do budżetu. Opodatkowane i działające jak normalne firmy domy publiczne, to większa kontrola pracowników pod względem medycznym i finansowym. To w konsekwencji mniejsza szara strefa i de facto mniejsze wpływy dla podziemia przestępczego.
Po drugie, to także szansa na znaczące zmniejszenie przemysłu związanego z handlem żywym towarem. Dopuszczenie do pracy jako prostytutki tylko kobiet świadomie podejmujących się nierządu, posiadających stosowne pozwolenie na wykonywanie zawodu prostytutki, to ochrona przed wykorzystaniem i zmuszaniem do nierządu kobiet, które prostytutkami być nie chcą. Tym samym szansa na znaczącą eliminację przestępczych praktyk w naszym kraju związanych ze zmuszaniem do prostytucji.
Po trzecie, kobiety, ale i mężczyźni zajmujący się nierządem zachowują podobne prawa jak inni obywatele. Odprowadzają składki na ZUS, płacą podatki. Mają więc możliwość uzyskania emerytury a także w trakcie wykonywania zawodu i już po jego zakończeniu zapewnioną publiczną pomoc lekarską.
A poza tym warto pamiętać, że wielu już próbowało eliminować z życia społecznego prostytucję. I jak się to skończyło? Wiadomo. Prostytucja była, jest i będzie. Czy tego chcemy czy nie zawsze znajdą się chętni na skorzystanie z usług pań lub panów oferujących „gorący sex” i zawsze znajdą się panie lub panowie gotowi za odpowiednią gratyfikację owe zachcianki spełnić. Rolą państwa powinno być więc ucywilizowanie istniejącej sytuacji a nie stawianie się w roli stróża ładu moralnego. Bo to ani państwu ani jego obywatelom na dobre nie wyjdzie.

23 maja 2012

Potrzebuję od rządu normalności. Czy mam paranoję?

W przeciwieństwie do Janiny Paradowskiej (Paranoja w stanie wrzenia, Polska the Times) nie oczekuję od władzy doglądania budowy każdej autostrady, wizyt w szpitalach i na boiskach, które mają być areną EURO2012. Nie oczekuję również, że Premier będzie podróżował tymi samymi pociągami co każdy Polak. Oczekuję jedynie, że rząd będzie wobec mnie uczciwy a składane przed wyborami obietnice nie będą się tak znacząco rozmijać z rzeczywistością.




Należę do chóru krytyków ostatnich gospodarskich wizyt po Polsce premiera Tuska. Co więcej, ja również szukałem analogii w PRLu. Jakoś same się narzucały i chyba, biorąc pod uwagę wypowiedzi premiera, sprawiały mu - co zadziwia - więcej radości aniżeli przykrości. Oczywiście nie chodzi o czynienie przykrości premierowi. To raczej próba pokazania, że czas wiary i traktowania wszystkiego co robi premier i jego rząd z nabożną czcią, po prostu się skończył. Oczywiście, można, jak czyni to publicystka Polityki i Polski the Times, dokonywać intelektualnego gwałtu i wmawiać sobie, że wizyty premiera przynoszą zbawienny ładunek dodatkowych sił wśród pracowników krzątających się przy budowie A2. Można też, z pozycji wszechwiedzącej narratorki dezawuować opinie o PRLu komentatorów, którzy w dorosłość wchodzili po '89 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że analogie narzucają się same, a na samym końcu chodzi nie wszak o pokazanie zatroskania losem EURO a jedynie o propagandę sukcesu. To mechanizm stary jak świat a już meldunki poszczególnych ministrów o gotowości resortów do mistrzostw Europy to nic innego jak tylko kpina z ludzi myślących.
Nie potrzebuję wiedzieć, że premier lata helikopterem, wizytuje szpital, jedzie pociągiem. Potrzebuję przejezdnej autostrady, potrzebuję dostać się do szpitala bez zbędnej kolejki, potrzebuję czystych i nie spóźniających się pociągów. Potrzebuję normalności, która jest standardem a nie wyjątkiem za sprawą akurat wizyty premiera. Jeśli już premier czuje potrzebę doglądania, to zamiast wizytować wrocławski szpital powinien udać się do tych placówek, których limit wizyt u wielu specjalistów na ten rok już się wyczerpał. Premier powinien porozmawiać choćby z małymi pacjentami i ich rodzicami z Piły czy Poznania. To naprawdę może pozwolić wrócić na ziemię zadowolonym z siebie wysokim urzędnikom a i widok jest lepszy niż z wygodnej kabiny rządowego helikoptera.
Warto, aby władza interesowała się inwestycjami, zwłaszcza a może raczej w szczególności tymi, za które płaci z naszych podatków. Nie odmawiam też rządowi prawa do chwalenia się ukończonymi autostradami, wybudowanymi stadionami. Nie mam też nic przeciwko, gdy media będą nas zasypywać informacjami o kolejnych przecinanych wstęgach. Ale proszę mi nie kazać wierzyć, że wszystko jest w porządku i klaskać na widok premiera, gdy ani wstęg nie widać, ani autostrad, a nad głową mam jedynie rządowy helikopter. 

21 maja 2012

Cohones Palikota


Janusz Palikot dokonał aktu apostazji. Publicznie zadeklarował, że nie jest członkiem kościoła rzymsko-katolickiego. I niezależnie czy komuś się to podoba czy nie, mimo postępującej w Polsce laicyzacji, taki akt wciąż wymaga odwagi. Wymaga jaj.
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że publiczne wystąpienia Palikota mają przede wszystkim jeden cel. To promocja nazwiska, idei, ruchu. Wszystko związane jest z osobą lidera Ruchu Palikota i wszystko wokół niego się kręci. Także teraz, najwięcej uwagi skupia na sobie sam Palikot. I nie powinno to dziwić. Polityk rodem z Biłgoraja, niemal wyklęty przez lokalną społeczność tego miasteczka na Lubelszczyźnie, domagającą się odebrania mu tytułu honorowego obywatela, zagościł na polskiej scenie politycznej już na dobre. Budowanie wizerunku niezłomnego krytyka PiSu i Platformy, odcinającego się od lewicy postkomunistycznej przyniosło mu niewątpliwy sukces rok temu, niesłusznie przykryty zwycięstwem wyborczym partii rządzącej. Dzisiejsze wystąpienie Palikota ma jednak inny charakter. To już nie tylko polityczna zabawa obliczona na wzrost sondażowych notowań, ale w dosłownym tłumaczeniu bunt. Skierowany wobec kościoła, hierarchii kościelnej, wpływu kościoła na nasze życie. I choć dziś Palikot jest otoczony jedynie grupką wyznawców, to daje przykład dla podobnych zachowań osobom, które z różnych przyczyn nie potrafiły postąpić podobnie. Mimowolnie Palikot staje na czele tych, którzy dotychczas jedynie w zaciszu domowym przeklinali kościół, odżegnywali się od niego i pomstowali na kolejne przywileje nadawane mu przez władze państwowe niezależnie od ich politycznych barw.
Może nawet wbrew sobie, wbrew własnym oczekiwaniom dzisiejszy czyn Janusza Palikota stał się publicznym aktem odwagi, mogącym ośmielić znacznie większe rzesze ludzi do podobnych działań, aniżeli tylko grupa członków jego ugrupowania. Janusz Palikot sam jeden wniósł do polskiej, ugładzonej, grzecznej polityki więcej fermentu, aniżeli ktokolwiek inny w ciągu ostatnich ponad dwudziestu lat wolnej Polski. Pytanie jakie się rodzi, odnosi się już nie tylko do tego czy skala zjawisk, o których mówi i uruchamia Palikot będzie na miarę jego oczekiwań, ale czy są one trwałe. O tym przekonamy się zapewne niebawem.

19 maja 2012

Lot nad A2


Oglądając relację z lotu Premiera i ministra transportu nad niewybudowanymi fragmentami autostrady A2 odnoszę wrażenie, że wysocy urzędnicy państwowi po prostu sobie z nas zakpili. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Trudno bowiem uwierzyć, aby w niepodległej Polsce poważni politycy, wybrani w demokratycznych wyborach sięgali do metod rodem z PRL i chwytali się sztuczek tak często obśmiewanych w komediach Barei. Oto bowiem nasza władza umiłowana pokazuje całej Polsce porażkę inwestycyjną jaką poniosła. Nie chwalą się bowiem kolejnym oddanym do użytku odcinkiem, tylko pokazują właśnie niewybudowane. Tego nawet w „Misiu” nie było. 


Nie przekonują mnie argumenty, że Premier osobiście nadzoruje budowę. Nie przemawia do mnie stwierdzenie, że dzięki temu „pańskie oko konia tuczy” i tym samym na budowie praca będzie wrzeć. Kto w to wierzy najdelikatniej rzec ujmując jest naiwny. Po pierwsze, praca na A2 nie wrze. Po drugie, z faktu, że Premier przeleci się helikopterem budowlańcy więcej nie wybudują. Po trzecie, stosowanie tak prymitywnych sztuczek PR-owskich u znających instrumenty marketingu wzbudza raczej uśmiech politowania aniżeli przekonanie, że ściągnięte brwi Premiera z wysokości kilku kilometrów zrobią piorunujące wrażenie na wykonawcach i oglądających lot premiera widzów kilku telewizji. 


Po co więc cały ten spektakl? Ano właśnie. Być może ostatnia zła passa ministerstwa transportu i GDDKiA związana z wystąpieniem choćby Marka Szymczaka podczas sejmowej podkomisji czy nagrodami dla nadzorujących budowę A2 urzędników przelała „czarę goryczy” i odpowiedzialni za wizerunek rządu uznali, że czas użyć najpoważniejszej w ich arsenale broni. Samego Premiera Tuska, który tak jak w kampanii ratował wynik Platformy tak teraz wycieczkami helikopterem próbuje ratować resztki powagi własnego rządu. Rządu, którego prestiż jest coraz mniejszy a sondaże ugrupowania rządzącego lecą w dół z każdym tygodniem. Premier wie, że duża część naszego narodu lubi takie pokazowe spektakle. Dlatego lotu nad A2 nie kierował do dziennikarzy, opozycji a nawet własnych szeregów. Zapewne bez entuzjazmu, ale z poczuciem misji, z powagą godną lepszej sprawy, Premier cynicznie udaje, że nadzoruje, pilnuje i robi wszystko by A2 powstała a przynajmniej była przejezdna. I choć wie, że od tego jednego lotu niewiele zależy i zapewne ma świadomość, że czekają kibiców męczące objazdy to wszak znajdzie się kilku, którzy zakrzykną, że robił wszystko by się udało. A nawet jeśli nikt nie uwierzy w intencje Premiera, to przecież lepiej by śmiano się z mało poważnego lotu, aniżeli czepiano nagród dla urzędników za niewybudowaną autostradę i podnoszono problem z padającymi przedsiębiorstwami ludzi takich jak Marek Szymczak – tracących nomen omen na budowie A2.

Aleje Jerozolimskie


18 maja 2012

Rząd zabija przedsiębiorców


Przykład przedsiębiorcy Marka Szymczaka jest tylko fragmentem problemu większości polskich przedsiębiorców. Nic ich bowiem tak skutecznie nie zabija jak VAT od niezapłaconych faktur. Wszyscy wiedzą, że zmorą polskich przedsiębiorców jest ta danina wobec fiskusa. I wszyscy pozostają głusi na podnoszone przez środowiska gospodarcze propozycje rozwiązania tego problemu. I trudno się dziwić. To łatwe i szybkie pieniądze dla budżetu. A poza tym na przyznane i szokujące premie dla pracowników GDDKiA nadzorujących niewybudowaną autostradę A2 skądś trzeba brać środki. Gorzej jeśli zabraknie w końcu przedsiębiorców zabitych należnościami wobec US i ZUSu. Tym jednak rząd zdaje się nie zaprzątać głowy. Póki co.
Marek Szymczak wykonywał pracę do jakiej się zobowiązał. Za to oczekiwał należnej mu i zgodnej z umową z DSS gratyfikacji finansowej. Niestety zapłaty nie otrzymał. Ale VAT od wystawionych faktur musi uregulować. Państwo polskie nie ukarze, przynajmniej nie szybko a najpewniej wcale, niesolidnego wykonawcę autostrady A2. Polskie organy skarbowe dopadną uczciwego przedsiębiorcę, który wykonywał sumiennie zlecone mu prace i zatrudniał 200 osób. Wcześniej czy później, większość przedsiębiorców okradzionych z dochodu przez niesolidnego zamawiającego a z drugiej ściganych przez państwo, musi przegrać. Szymczak również przegrał. Jego emocjonalny apel podczas sejmowej podkomisji był tak naprawdę jedynie „wołaniem na puszczy”.
Dziś, przedsiębiorca w przypadku niezapłaconej faktury jest karany po wielokroć. Po pierwsze, nie dostaje należnego wynagrodzenia. Po drugie, musi pozostać w porządku z fiskusem, a po trzecie nikt mu nie zwróci wykorzystanego towaru i czasu jaki poświęcił na wykonanie określonych prac. I nawet funkcjonująca od niedawna tzw. ulga na złe długi sprawy nie załatwia. Lepszym rozwiązaniem są choćby stosowane skutecznie i z troską o przedsiębiorcę (a tym samym miejsca pracy jakie organizuje) regulacje niemieckie. W Niemczech przedsiębiorca odprowadza podatek dopiero po otrzymaniu zapłaty. Proste – tak, ale wymagające od państwa i reprezentujących go urzędników traktowania przedsiębiorców jak partnerów a nie jak potencjalnych złodziei, których można dobić dodatkowymi obciążeniami fiskalnymi.
Właściwie niewiele trzeba, aby podobnych do Marka Szymczaka przedsiębiorców nie zabijały przepisy. W Polsce można budować szybciej, taniej i lepiej. Wystarczy, jeśli państwo nie będzie przeszkadzać, stwarzać barier i będzie traktować swoich obywateli jak partnerów a nie potencjalną skarbonkę niezależnie od kosztów jakie z tym się wiążą. A dziś są one w całości przerzucone na przedsiębiorców.

16 maja 2012

Kiedy wreszcie zapłoną stosy

Odnoszę wrażenie, że w artykule „Kiedy wreszcie spłoną kościoły” (Uważam Rze, nr 20(67)/2012) Igor Janke snuje własne wyobrażenia o polskim antyklerykalizmie, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Na potwierdzenie prawdziwości tez, które stawia, cytuje kilkanaście mniej lub bardziej wulgarnych wpisów o kościele i księżach z portali społecznościowych. Co więcej, autor chyba wierzy, że udało mu się odkryć prawdę jacy są polscy antyklerykałowie, jakie nimi targają emocje i jakie mają intencje. Odpowiedź można zresztą odnaleźć już w tytule samego artykułu Jankego.




Autor profilu dzisiejszego antyklerykała dość gładko przechodzi nad problemami jakie dotykają nie tylko polski kościół. Nawet nie próbuje zadać sobie trudu odpowiedzi na pytanie, że może gdzieś wśród źródeł rosnących poglądów antyklerykalnych są winy samego kościoła. Pisanie jedynie, że „dziesiątki tekstów o Funduszu Kościelnym, pedofilii gdzieś w Ameryce (jakby nie dotyczyła Polski – dopisek autora), powtarzanie tych samych wątków” to mało subtelne unikanie odpowiedzialności za prowokowanie właśnie postaw budzących sprzeciw wobec instytucji kościoła i jego hierarchów. Janke jakby z niemałym oburzeniem przyjmuje, że „od niespełna dwóch lat publiczne antykościelne wypowiedzi stały się całkowicie dopuszczalne. Wszystko przełamało się po „antykrzyżowych” demonstracjach pod Pałacem Prezydenckim, kiedy po Internecie zaczęły hulać filmy, na których wszyscy zobaczyli, że już można”. Może w tym miejscu warto zadać pytanie, a dlaczego kościół ma być inaczej traktowany? Dlaczego nie może podlegać uzasadnionej krytyce i budzić emocji zwłaszcza wtedy, gdy tak jak choćby przy zwrocie majątków jest traktowany nad wyraz wyjątkowy.
Intencje Jankego wydają się oczywiste. Budowanie zagrożenia wiary i tradycyjnych wartości. Konieczność ich obrony, bo w tle czai się stworzony przez pryzmat kilku czy nawet kilkudziesięciu wpisów obraz antyklerykała. Publicysta Uważam Rze na podstawie - przyznajmy - chamskich i wulgarnych wpisów, tworzy jednak obraz fałszywy. Trudno bowiem zgodzić się z twierdzeniem, że każdy kto podważa działalność biznesową i traktowaną przez lata na zasadach preferencyjnych kościoła ma na celu wprost palenie kościołów.
Igor Janke zdaje się nie doceniać faktu, że radykalizacja postaw wobec kościoła to także a może przede wszystkim efekt błędów jakich dopuszczają się ludzie kościoła. I oczywiście można próbować przemilczeć liczne przypadki pedofilii wśród księży, można udawać, że Fundusz Kościelny to nieistotny fragment łożenia przez wszystkich obywateli na emerytury dla duchownych; podobnie można traktować działalność przez lata komisji majątkowej, której efekty są więcej niż budzące grozę.
Autor „Kiedy wreszcie spłoną kościoły” nie szuka odpowiedzi co stoi za takimi postawami. Buduje atmosferę zagrożenia. Wybierając odpowiednio brutalne wpisy rysuje obraz antyklerykała jaki odpowiada zapotrzebowaniu na artykuł. A tytuł jego artykułu jest niemal wołaniem o coś, co do głowy przychodzi tylko wyjątkowo nieodpowiedzialnym postaciom. Dodajmy, że znaleźć je można zarówno po jednej jak i drugiej stronie. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby któregoś dnia, obok płonących kościołów jak wyobraża sobie to publicysta Janke, zapłonęły stosy z krytykami kościoła. W końcu bezmyślne wiosenne wypalanie to niemal nasza rodzima tradycja.

15 maja 2012

Środa się myli


Pisząc o Solidarności Magdalena Środa stawia błędną diagnozę. Solidarność nie jest ani lepiej zorganizowana, ani mniej roszczeniowa, ani nawet mniej upolityczniona niż inne związki zawodowe w Polsce, Europie czy na świecie. Być może poza jednym – wśród członków Solidarności przeważa przywiązanie do tzw. tradycyjnych wartości, religii i patriarchalnego systemu wartości w skali i wyrazie jakiego inne związki zawodowe nie chcą lub nie widzą potrzeby eksponować. Trudno jednak aby było inaczej, skoro religijność wśród Polaków – szczególnie tych, których budżet domowy opiera się na pracy fizycznej - ma charakter bardzo swojski, ludyczny a pierwszy, historyczny przywódca do dziś nosi w klapie obraz Matki Boskiej. Taka jest nasza Polska klasa robotnicza, która wiedzę o swoich prawach czerpie nie z tradycji lewicowych a z co niedzielnych kazań. Trudno więc czynić zarzut działaczom związkowym, że obok haseł stricte lewicowych, pod którymi zapewne podpisałby się niejeden działacz lewicy, widnieją hasła wolności o Polskę i wiarę.


Całkowicie fałszywe jest porównywanie obecnego związku z Solidarnością sprzed lat. Z czasów PRLu, w których związek był de facto czymś znacznie więcej, aniżeli tylko organizacją stojącą w obronie praw robotników. Ówczesna sytuacja siłą rzeczy czyniła z Solidarności wyraziciela nadziei nie tylko na lepszy byt i poprawę warunków życia społeczeństwa, ale przede wszystkim na wolność i demokrację. Samo to rozróżnienie każe mieć na uwadze, jak bardzo uzasadnione i naturalne są różnice między Solidarnością z roku ’80 i dzisiejszą. I nie ma w tym nic złego, jednakże zapominanie o historycznych różnicach wynikających z sytuacji politycznej w jakiej znajdowała się Polska wówczas i dziś jest całkowicie nieuprawnionym skrótem, który wypacza obraz i ocenę dzisiejszej Solidarności.


Trudno również się zgodzić z oceną skali tzw. nienawiści jaką eksponuje dziś ten związek zawodowy, choć trzeba przyznać, że jest ona niemała. Tym niemniej, eufemistycznie mówiąc, skala niechęci do obecnego rządu jest na pewno nie większa niż protestujących przeciwko polityce Margaret Thatcher angielskich górników w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Trudno też uznać za coś szczególnego, że „nasi” związkowcy są w jakiś szczególny sposób zorganizowani. To fakt, znaczna część protestujących, to tzw. działacze związkowi od dawna nie mający wiele wspólnego z codzienną pracą fizyczną a jedynie zza związkowego biurka kierujący ruchem kolejnych protestów. Myli się jednak ten kto sądzi, że jest to domena jedynie Solidarności. Podobne praktyki są udziałem wszystkich związków zawodowych w Polsce. Nie ma więc w tej praktyce nic szczególnego. Poza tym, że może jedynie drażnić i budzić niechęć. Skoro jednak mamy taką a nie inną ustawę o związkach zawodowych, to się później nie dziwmy, że są ludzie, którzy potrafią korzystać z przysługujących im praw ustanowionych nomen omen przez Parlament.


Równie błędne jest twierdzenie jakoby Solidarność była w jakiś szczególny sposób upolityczniona. Na zasadzie odwrotności, można bowiem zadać pytanie, a który związek zawodowy nie jest upolityczniony? Zasadne jest też pytanie, który ze związków zawodowych w Polsce nie ma swojej partyjno-politycznej reprezentacji? Mniej lub bardziej formalne odżegnywanie się od bieżącej polityki to bajki, które ludziom rozumnym trudno wmówić. Weźmy na ten przykład choćby postać posła SLD Ryszarda Zbrzyznego, Przewodniczącego Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Co więcej, Pan Poseł zapraszając na swojej stronie internetowej na obchody 1 maja organizowane przez: SLD i OPZZ (!), używa języka, który niewiele różni się od tego jaki używali działacze związkowi Solidarności. A brzmią one tak: ”Upomnijmy się o nasze prawa. Zamanifestujmy nasz brak zgody na pogarszające się warunki życia i na łamanie godności ludzkiej. Zaprotestujmy przeciwko rządowej polityce kłamstwa i obłudy wobec obywateli. W Polsce nieobecni, cisi i pokorni nie mają racji. Władza na każdym szczeblu liczy się tylko z silnymi, solidarnymi i zdecydowanymi”. Warto pamiętać, że słowa te wypowiada działacz związkowy, poseł na Sejm, który – jak donosił Fakt w 2008 roku – domagał się od KGHM telewizora i anteny satelitarnej na dwa dni przed rozpoczynającymi się mistrzostwami Europy. Oczywiście, nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że to tylko przypadek i zbieżność terminów a dodatkowo jeszcze złośliwość dziennikarzy (sic!). Dodajmy też, tak tylko na marginesie, że KGHM wydaje rocznie kilka milionów złotych na pensje dla działaczy związkowych.


(o zarobkach związkowców można przeczytać TU)


Fakt, Solidarność jest dziś upolityczniona i szuka politycznego wsparcia jedynie po prawej stronie sceny politycznej. Faktem jest również to, że kooperacja Solidarności i PiSu jest wyraźna, pełna i zapewne użyteczna dla obu stron. I może to tak bardzo irytuje Magdalenę Środę i powoduje, że nie dostrzega analogicznych zachowań w innych centralach związkowych. Solidarność niczym się bowiem de facto nie różni od pozostałych związków zawodowych. Może tylko tym, że ma tradycję, o której trudno zapomnieć i której nie wolno dezawuować. Czy współpraca z PiSem niszczy mit Solidarności? Być może, ale pewnie dlatego, że wciąż traktujemy Solidarność trochę jak świętą krowę, której wolno więcej i której więcej można wybaczyć i od której więcej oczekujemy. Mówienie jednak, że Solidarność powinna zmienić nazwę na Nienawiść to demagogia, obarczona właśnie nienawiścią. I choć podzielam pogląd wielu osób, że ostatni protest bardziej przypominał wiec Prawa i Sprawiedliwości zarówno w retoryce jak i sposobie wyrażania poglądów, to jednak uczciwość nakazuje dodać, że nie jest to specyfika tylko Solidarności. To oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia działań i sposobów wyrażania jaką prezentuje Solidarność. Wciąż ważny w Polsce związek zawodowy i niestety tracący na wiarygodności przez współpracę z PiSem.

14 maja 2012

Jaki naród, tacy politycy

Przy okazji blokady Sejmu i równolegle odbywającej się debaty sejmowej znowu pojawiają się głosy o upadku klasy politycznej, języku jakiego używają politycy, jego wulgaryzacji. Być może owe głosy oburzenia to jedynie objaw zdrowej tkanki jaka jeszcze w nas pozostała, ale też sami musimy przyznać, że przecież zachowania, które tak ochoczo piętnujemy, nie biorą się znikąd. Politycy, są wszak tylko odbiciem nas samych.




Od ponad dwudziestu lat mamy w Polsce demokrację. System partyjny jest nieodzownym jej elementem. Partie polityczne zaś budują ludzie tacy jak my. Nasi sąsiedzi, znajomi, przyjaciele, koledzy – ludzie, którzy żyją obok i wśród nas. Oglądają te same filmy, przeżywają te same radości i smutki. Różnica jest tylko taka, że gdy my naszą agresję wylewamy na blokującego nam drogę współużytkownika ruchu drogowego, przeklinamy ekspedientkę w sklepie za zbyt ślamazarną obsługę, plujemy na panią w telefonicznej obsłudze za złe naliczenie kosztów telefonicznych przez naszego operatora, oni robią to samo, tylko że przed kamerami i mikrofonami.


Internetowe filmiki z wystąpieniami Niesiołowskiego, Palikota, Millera i innych pomniejszych postaci światka polityki są jednymi z najbardziej popularnych. I nie jest to przypadek. Chętnie oglądamy, gdy polityk używa języka prostego, wzbogaconego o kilka inwektyw. Równie często oburzamy się i krytykujemy język jakiego używają. Ale właśnie takiego przedstawienia oczekujemy. Wyprana z ideologii polityka generuje takie właśnie zachowania. Chamskie, prymitywne i nastawione na zniszczenie przeciwnika, a nie polemikę i dyskusję w poszukiwaniu najlepszego rozwiązania.


I nic się nie zmieni dopóki sami Polacy nie staną się innymi ludźmi. Dopóki w nas samych nie nastąpi zmiana, dalej będziemy dokonywać wyboru polityków, o których myślimy z obrzydzeniem po czym chętnie sięgamy do ich wystąpień w internecie. Warto więc pamiętać, że politycy są jedynie lustrzanym odbiciem nas samych. Może trochę wykrzywionym, może trochę przerysowanym, ale jednak naszym odbiciem.

13 maja 2012

Ogrodzieniec


Orzeł Górskiego, Jaruzelskiego i Kaczyńskiego


Wybitny reprezentant Polski wstydzi się, że nosił kiedyś na piersi białego orła. Poseł Prawa i Sprawiedliwości nie będzie kibicował polskiej drużynie podczas meczów EURO2012. Samozwańczy publicysta sportowy pisze o reprezentacji narodowej, że to kadra hańby narodowej. To wszystko jeden człowiek: Jan Tomaszewski.


Tworzenie reprezentacji także z zawodników, którzy mają korzenie w kraju rodziców a nierzadko dziadków, nie są polskim wymysłem. To praktyka stosowana zwłaszcza przez te federacje, które na rodzimym rynku niekoniecznie mogą pochwalić się bogactwem odpowiednio wyszkolonych i dobrze prezentujących się zawodników. W globalnym świecie to zresztą naturalne. Oczywiście przesadą byłoby mówienie, że często o decyzji samego piłkarza decydują sentymenty związane ze wspomnieniami przekazywanymi przez najbliższych o kraju przodków. Zwykle to brak możliwości przebicia się do reprezentacji kraju, w którym piłkarz się wychował lub też perspektywa szansy na zrobienie kariery z legitymacją zawodnika reprezentacji narodowej. Ale też nie jest do końca sprawiedliwe mówienie, że reprezentujący nasz kraj Boenisch, Polański, Obraniak i Perquis to hańba dla Narodu. Tomaszewski mówi nawet wprost, że to nie są Polacy. A skoro nie są Polakami nie mogą reprezentować Polski. Przypuszczam, że ich świadomość i poczucie dumy narodowej nie są tak rozbudowane jak ego posła PiS, tym niemniej odmawianie im prawa do reprezentowania Polski w przeddzień najważniejszej imprezy sportowej w naszym kraju od wielu lat, brzmi jak dywersja.


Idąc tropem oświeconych myśli posła Tomaszewskiego można by zacząć zastanawiać się kim są owi prawdziwi Polacy. Co ma o tym stanowić? Oczywiście daremny trud, bo takiej odpowiedzi zapewne Jan Tomaszewski w sposób jasny i klarowny nie poda. Już choćby udzielony Monice Olejnik wywiad w radiu Zet pokazuje jak bardzo pokręcone są myśli byłego reprezentanta Polski. Otóż z jednej strony ocenia wymienionych wcześniej Polaków/niePolaków jako obcokrajowców, podobnie wyraża się o obecnym trenerze reprezentacji, zarzucając mu, że to trochę Polak ale w sumie to Niemiec (bo ma paszport niemiecki), by za moment o reprezentującym barwy Niemiec Podolskim mówić, że to 100% Polak. Jak widać, trudno za posłem Tomaszewskim nadążyć a też trudno uznać, że jego wypowiedzi są logiczne i nie zabarwione prymitywną niechęcia do wszystkiego, co nie jest stricte „nasze”.


Jan Tomaszewski, dziś już nie piłkarz, trochę mniej publicysta, a już pełną gębą polityk z wrodzoną swadą nadal głosi swoje pseudo intelektualne wywody na tematy sportowe. Z jednej strony kreuje się na wybitnego recenzenta z drugiej na wyjątkowo agresywnego szeryfa polskiej piłki nożnej. Niestety w żadnej z tych ról nie wypada dobrze. Chwały nie przynoszą mu również hańbiące zachowania z przeszłości. A trzeba po nie sięgnąć, jeśli dochodzi do oceny polityka. Mogą też wiele tłumaczyć z obecnych zachowań byłego piłkarza. Trudno bowiem, nawet przy bardzo daleko posuniętej dobrej woli traktować za wiarygodne i godne szacunku słowa człowieka, który w czasach PRLu bronił socjalizmu jak niepodległości i jeszcze jest z tego dumny. Gdy wielu Polaków walczyło o normalną, demokratyczną Polskę Jan Tomaszewski wspierał w tym czasie reżim gen.Jaruzelskiego. Tak wspomina tamte czasy (Playboy nr 12, 2003 r.):


„Nie żałuje pan, że w 82 r. wstąpił do PRON-u (Patriotyczna Rada Ocalenia Narodowego – przyp. aut.)?


Nie, broń Boże. W trakcie stanu wojennego byłem w Hiszpanii i widziałem te wszystkie mapki z Ruskimi. Poparłem stan wojenny, uważałem, że to nasza jedyna szansa. Alternatywa przed rzezią. Do PRON-u wstąpiłem świadomie wiedząc, że stracę na popularności. W PRON-ie byli też Piechnik (Antoni Piechniczek – przyp. aut.) i Szewińska. Dzięki socjalizmowi stałem się piłkarzem światowego formatu, więc nie mogłem powiedzieć: pieprzę socjalizm. Cały czas mi to wypominają, ale ja nigdy nie byłem w żadnej partii, ani w PZPR, ani w Solidarności.”


Powyższy cytat pokazuje, że dzielny poseł PiSu walczył jak mógł z elementami wichrzycielskimi, dając wyraz swej patriotycznej postawie pełnej heroizmu i poświęcenia. To jednak, i tu trzeba posiłkować się Newsweekiem, nie wszystko, by w pełni dostrzec heroizm posła Tomaszewskiego. Wspomniany Newsweek donosi, że legendarny bramkarz donosił w czasach PRLu. Był zarejestrowany jako konsultant. „Kategoria: konsultant, pseudonim »Alex«, podstawa pozyskania: dobrowolność, data pozyskania: 1986.07.28.” — ta linijka w znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentach dotyczących Tomaszewskiego robi największe wrażenie. Taki zapis wskazuje na to, że słynny piłkarz pod koniec komunizmu spotykał się ze SB.” (Newsweek, 30 października 2011 r.). Jakże złowieszczo brzmi ten cytat, gdy uświadomimy sobie, że „Alex” jest klubowym kolegą Antoniego Macierewicza, tego samego, który - na szczęście nieskutecznie - próbował zniszczyć kłamliwymi oskarżeniami o agenturalność zmarłego niedawno Marszałka Chrzanowskiego. Najwyraźniej były powstaniec, represjonowany w czasach stalinizmu, skazany na karę śmierci, opozycjonista ma mniej w sobie z patrioty i polskości, aniżeli sportowiec Tomaszewski.


Jan Tomaszewski mówi dziś, że polska reprezentacja jest profanowana. Jan Tomaszewski oskarża i ex catedra wskazuje jakie cechy spełniać powinien Polak i kto jest Polakiem. Jan Tomaszewski nie będzie kibicował polskiej drużynie. Jan Tomaszewski wreszcie, wskazuje winnych obecnej sytuacji w polskiej piłce i już dokonuje nie tylko oceny, ale i feruje wyroki. Człowiek instytucja, legenda, który rozmienił się na drobne a za tysiącem wyrzucanych przez niego w ciągu minuty słów nie kryje się nic prócz próżni. Słowem, nie warto nawet splunąć!

12 maja 2012

Warszawski Ratusz ponad prawem


Śledząc spór Jarosława Krajewskiego (PiS) z Prezydent Warszawy o jawność zawartych przez urząd umów zleceń, można odnieść wrażenie, że warszawski Ratusz ma do ukrycia jakąś tajemną wiedzę, którą nie chce się podzielić z mieszkańcami. A przecież w działalności samorządu to właśnie jawność procedur i umów zdaje się być rzeczą najważniejszą. Czy w związku z tym mamy prawo przypuszczać, że za uporem urzędników kryje się coś więcej aniżeli troska o ochronę danych osobowych?


Trudno jednoznacznie przesądzać, ale fakty nie przemawiają za uporem Pani Prezydent. Dziś Życie Warszawy podało (9/05/2012), że sąd nakazał ratuszowi ujawnić w ciągu 14 dni personalia osób, z którymi podpisał umowy zlecenia. Jeśli tego nie zrobi, odpowiedzialny za ten stan rzeczy urzędnik zapłaci grzywnę w wysokości 2.000 zł. Ewentualna kara dotknie odpowiedzialną za urząd Hannę Gronkiewicz-Waltz. Oczywiście nie jest to wygórowana kwota zważywszy na zarobki Pani Prezydent. Jednak wymiar polityczny tej sprawy jest znacznie poważniejszy.


Hanna Gronkiewicz-Waltz, która coraz głośniej i częściej wymieniana jest jako ewentualna następczyni Premiera Tuska, zdaje się zapominać, że wciąż jeszcze jest urzędującym Prezydentem Warszawy. I być może jest tak, że jest już zmęczona pełnioną drugą kadencję funkcją i ma też większe ambicje aniżeli być zapamiętaną jako pierwsza kobieta Prezydent Stolicy. Być może nawet nie chce być już Prezydentem Warszawy. Nie zmienia to jednak faktu, niezależnie jakie są jej plany polityczne na przyszłość, czy są związane z Warszawą czy nie, nawet Ją obowiązują wyroki Sądu Rzeczypospolitej. Ostentacyjne unikanie wykonania wyroku to koszty dla miasta, które dziś wyceniono na prawie 50.000 zł trwającego 3 lata sporu, a za które zapłacą podatnicy i niebezpieczny proceder unikania odpowiedzialności za swoje działania przez urzędników samorządowych.


Podejmując się funkcji Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz - w końcu także prawnik z wykształcenia - musiała mieć świadomość, że tylko zgodna z prawem pełna jawność działania kierowanego przez Nią urzędu może pozbawić jej adwersarzy wątpliwości co do uczciwości działań Ratusza i politycznej uczciwości w zarządzaniu miastem. Brak reakcji na kolejne pozytywne dla radnego PiS wyroki daje asumpt do jednoznacznie negatywnej oceny zachowania Pani Prezydent. Co gorsza, wciąż nie wiemy, czy za umowami zleceniami, których Gronkiewicz-Waltz nie chce ujawnić kryją się jakieś nazwiska bliskie Prezydent czy może, jak przekonują współpracownicy Prezydent, chodzi tylko o ochronę danych osobowych. Niezależnie jak ostatecznie postąpi Hanna Gronkiewicz-Waltz a także niezależnie czy za ukrywanymi przez Ratusz umowami kryją się rzeczywiście jakieś kwoty i nazwiska, które mogą wzbudzić niezdrowe podniecenie, smród niezrozumiałego postępowania w tej sprawie pozostanie. I będzie się unosił za Prezydent Warszawy na każdym kolejnym etapie jej politycznej kariery.

11 maja 2012

Wojna plakatowa

Hanna Gronkiewicz-Waltz ma niezwykłą umiejętność zwracania na siebie uwagi. Niestety rzadko wiąże się to z jej osiągnięciami inwestycyjnymi w Warszawie. Częściej mowa o jej wpadkach, nietrafionych wyborach personalnych poprzedzanych ustawianymi konkursami, próbach blokowania demokratycznych wyborów jak na Ursynowie, czy rozkopanym centrum miasta przed największą sportową imprezą w powojennej Polsce. Do tej listy wpadek, którą można by jeszcze rozbudować, dochodzi kolejna, mało wysublimowana forma walki stricte politycznej ze związkiem zawodowym.




Niezależnie od tego jak duży był wpływ na decyzję Warexpo Pani Prezydent, odpowiedzialność w całości spada na nią i na rządzącą miastem Platformę. Można się zgadzać lub nie z postulatami Solidarności, jednakże skuteczna blokada możliwości wieszania plakatów nosi znamiona nie tylko działalności na szkodę spółki, ale przede wszystkim jest pozbawiona racjonalnych znamion.
Ta sytuacja wymusza na nowo pytanie o prywatyzację spółek miejskich. Już w 2006 roku, ubiegając się po raz pierwszy o Prezydenturę, Gronkiewicz-Waltz przekonywała, że dokona prywatyzacji większości spółek. Niestety, tak jak i z wieloma innymi obietnicami, słowa nie dotrzymała. Można snuć tylko domysły po co miastu przedsiębiorstwo takie jak Warexpo. Złośliwi mogą dodać, że właśnie po to, aby posiadać skuteczne narzędzie do walki z polityczną opozycją. I trzeba przyznać, że niezależnie jak prawdziwe jest to stwierdzenie, miejska spółka, której właścicielem jest miasto, skutecznie włączyła się do tej walki. Zdaje się, że prywatne przedsiębiorstwo, nie będące w rękach polityków, nie odmówiłoby łatwego i szybkiego zarobku. Miasto, rządzone przez Hannę Gronkiewicz-Waltz stać najwyraźniej na to, aby brać tylko tych klientów, których ono wskaże.
Decyzja Warexpo niestety wpisuje się w katalog złych praktyk. Przez Hannę Gronkiewicz-Waltz i rządzącą Platformę Warszawa zostaje wciągnięta w awanturę, która ani nie przynosi prestiżu ani też nie kieruje dyskusji na sprawy naprawdę ważne. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby urażeni posłowie, których zdjęcia umieszczono na plakacie, podjęli akcję informacyjną na temat reformy emerytalnej. Sam wciąż mam niedosyt informacji. I choć wiem, że zmiany są niezbędne, chciałbym, aby możliwości wypowiedzi, także tej zewnętrznej, były przynajmniej zbliżone dla każdej ze stron. Odmawiając Solidarności wywieszenia plakatów, władze Warszawy wpisują się tylko w głupi spór o nic, który siłą rzeczy kieruje sympatię warszawiaków w ramiona słabszych i pokrzywdzonych w tym sporze. A to sprawie reformy emerytalnej nie służy.

10 maja 2012

Za a nawet przeciw

Nie do końca rozumiem święte oburzenie decyzją władz Aten. Skoro ktoś wykonuje swój zawód z narażeniem życia klienta powinien być pokazany jako nie spełniający norm wykonywanego zawodu. W tym przypadku usług seksualnych. To dobre rozwiązanie dla zdrowia dotychczasowych jak i potencjalnych klientów greckich prostytutek.


Jeżeli ktoś traktuje swoje ciało jak narzędzie pracy, czyli wykonuje zawód prostytutki z własnego, nieprzymuszonego wyboru to powinien o nie zadbać. Jeśli nie dba to powinien ponieść konsekwencje. Zrezygnować z jego wykonywania lub liczyć się z konsekwencjami ujawnienia wizerunku.


Prostytutka sprzedaje swoje ciało. Obiecuje seks i tylko seks. Żadnych dodatkowych atrakcji w postaci chorób. Za to klient płaci. Tak jak sprzedawca dajmy na to sera obiecuje, że dostanę dobry ser. Jeśli sprzeda mi zepsuty, to chciałbym wiedzieć, że producent sera i jego sprzedawcy są zwykłymi oszustami, z usług których nie chcę korzystać. I ostrzegam innych przed kupowaniem u osób, które nie dbają o klienta.


Zadaniem instytucji publicznych jest m.in. ochrona obywateli. Wydaje się więc, że Ateny podjęły słuszną decyzję. Dla troszczących się o moralny aspekt pożycia obywateli, to informacja skądinąd bardzo dobra. W końcu nic tak dobrze nie wpływa na zmniejszenie dochodów przemysłu związanego z handlem ciałem jak strach przed nim. A jak sądzę informacje o zarażonych prostytutkach na rynku greckim mogą wielu entuzjastów tej formy rozrywki skutecznie zniechęcić.


Rozumiem, że zgoda na nieujawnianie wizerunku chorych prostytutek, to tak naprawdę milcząca zgoda na to, aby nadal zarażały. I mówienie w tym miejscu o edukacji, namawianiu do bezpiecznego seksu jest czystą formą demagogii. Prostytucja była, jest i będzie. I nic pewnie tego nie zmieni niezależnie jak wiele autorytetów będzie apelować o bezpieczny seks z jednym partnerem.


Z drugiej strony powstaje jednak pytanie czy jakakolwiek władza ma prawo upubliczniać informacje o chorobach jakie dotykają jej obywatela. Nawet w imię najlepiej rozumianego interesu społecznego. Czy osoby zajmujące się prostytucją mają mieć mniejsze prawa, tylko dlatego, że wykonują zawód, o którym trudno mówić, że jest w czołówce zawodów zaufania publicznego? Czy mają być traktowane jak obywatele drugiej kategorii?


Poza tym klienci prostytutek to przecież osoby świadome ryzyka i zagrożenia jakie niesie ze sobą przypadkowy seks. Wiedza o AIDS i chorobach wenerycznych jest tak powszechna i ogólnodostępna, że trudno mówić w tym miejscu o nieświadomym zagrożeniu wynikającym z korzystania z płatnego seksu.


Nie znam też odpowiedzi na pytanie, czy greckie prostytutki zarażały swoich klientów w sposób świadomy. Odpowiedź na takie pytanie mogłaby wiele wyjaśnić. Jeśli zarażały w sposób świadomy to nie mam dla nich usprawiedliwienia. Jeśli jednak uprawiały seks bez świadomości zagrożenia jakie niosą dla swoich klientów, to ocena ich postępowania nie jest już dla mnie tak jednoznaczna. A tym samym i ocena działania władz Aten może zacząć budzić wątpliwości. Słowem – przy okazji tej sprawy mam problem z jednoznaczną oceną.

09 maja 2012

Z Bogiem albo i bez Boga

Polska jest państwem świeckim, neutralnym światopoglądowo. Konstytucja zapewnia każdemu obywatelowi wolność sumienia i religii. Czy zatem przedstawiciele organów Państwa, w tym przypadku Sejmu, mogą pod auspicjami tychże instytucji tworzyć zespoły, które w sposób świadomy i jednoznaczny mają na celu de facto prowadzenie krucjaty religijnej? Otóż mogą.




W marcu grupa posłów Prawa i Sprawiedliwości powołała Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski. Zgodnie z regulaminem pracy zespołu ma on przede wszystkim przeciwdziałać ateizacji Polski, wykluczaniu z życia publicznego religii oraz szerzyć wartości chrześcijańskie i bronić media katolickie, czyli de facto Telewizję Trwam. O czym zresztą autorzy regulaminu zespołu piszą wprost.


Wśród zadań zespołu wymieniono m.in. promocję wartości chrześcijańskich, przeciwdziałanie wprowadzaniu prawodawstwa sprzecznego z katolicką nauką społeczną, pielęgnowanie polskich wartości i tradycji, propagowanie i ochronę kulturalnej spuścizny chrześcijańskiej. Zespół pracuje na posiedzeniach oraz określa inne formy swojej pracy, które mają się wyrażać w konferencjach, sympozjach, wystawach i manifestacjach.


Zespół powstał na podstawie ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora oraz Regulaminu Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. I tyle jeśli chodzi o aspekt prawno-regulaminowy tej sprawy.


Inne, znacznie ważniejsze to aspekty polityczny i społeczny. Wystarczy jednorazowa lektura regulaminu zespołu, by domyślić się, że jest to przede wszystkim grupa lobbystyczna na rzecz telewizji Ojca Rydzyka. To nie powinno dziwić. Zwłaszcza, że w skład zespołu wchodzą jedynie posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Być może chodzi o to, że sam mandat klubu parlamentarnego PiS nie robi tak dużego wrażenia jak stanowisko zespołu parlamentarnego. Być może gorliwi wyznawcy Ojca Rydzyka w klubie PiS potrzebowali dodatkowej platformy sejmowej do spotkań. Trudno jednoznacznie przesądzać. Faktem bezspornym pozostaje, że w sejmowych pomieszczeniach spotykają się na oddzielnych posiedzeniach lobbyści prywatnej telewizji, którzy nie ukrywają, że dążą do jej promocji. Ciekawe czy pozostałe prywatne telewizje, radia, gazety mają swoje zespoły parlamentarne. Oczywiście, co nie jest żadną tajemnicą, poszczególne redakcje mniej lub bardziej jawnie, sympatyzują z poszczególnymi politykami czy formacjami. Tym niemniej tworzenie własnego zespołu parlamentarnego udało się póki co stworzyć tylko redemptoryście z Torunia. Chapeau bas.


Jeśli wierzyć zapisom regulaminu zespołu, to obrona TV Trwam nie jest jedynym i jego podstawowym zadaniem. Jeśli wierzyć uczestnikom prac zespołu, zamierzają oni aktywnie uczestniczyć w walce z ateizmem. A w każdym razie przeciwdziałać. Czy to oznacza aktywność na polu szerzenia własnej wiary także w miejscach i instytucjach, które winny zachować neutralność światopoglądową? Biorąc pod uwagę, że tworzą zespół anty-ateistyczny w gmachu Sejmu RP i z szyldem tej instytucji jako zespół parlamentarny występują, jest to bardziej niż pewne. Przeciwdziałanie ateizmowi musi się wiązać z walką z tym wszystkim, co jak rozumiem buduje świecki charakter naszego państwa. A więc przede wszystkim z hasłami i próbami wyprowadzenia religii ze szkół, próbami zdejmowania symboli religijnych z instytucji publicznych, uczestnictwem w imprezach państwowych kapłanów, a być może z zakazami dotyczącymi możliwości wyrażania opinii, że Boga nie ma. To ostanie jest w końcu najwyższym wyrazem ateizacji w naszym kraju, w sferze języka publicznej debaty i gdyby czytać wprost zadania zespołu, to podobny język i wypowiedzi powinny być ostatecznie zakazane. Są bowiem szkodliwe i nieprawdziwe. Tu na szczęście z pomocą może przyjść Konstytucja RP i art.54, w myśl którego każdemu zapewnia się możliwość wyrażania swoich poglądów. Jak rozumiem, nie wyłączając tych, które eufemistycznie można by nazwać jako podważające istnienie istoty wyższej. Tym niemniej idąc tropem walki z ateizmem, należy też uznać, że nauka ewolucjonizmu powinna być zabroniona. W jej miejsce, jak rozumiem, w Polsce powinno się przyjąć kreacjonizm. I tu raczej trudno szukać pomocy w Konstytucji. Program szkolny jest układany i przyjmowany w MENie i można sobie wyobrazić, że tak jak stopień z nauki religii może być na świadectwie tak i nieletnich polskie szkoły będą uczyć, że Darwin się mylił a świat ma 5000 lat.


O ile próby zawłaszczenia języka publicznej debaty tylko dla osób wyrażających niezachwiany pogląd w istnienie Boga trudno sobie wyobrazić, o tyle działania w zakresie zmian języka w publicznych środkach masowego przekazu i tworzeniu podstaw programowych nauki w szkole znacznie łatwiej. Oczywiście przekonywanie, że Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski jest w stanie przeprowadzić skuteczną krucjatę i dokona chrystianizacji sfery publicznej na obraz i podobieństwo państw religijnych, byłoby nadużyciem. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by 26 posłów PiS stanowiło skuteczną siłę polityczną dla zmian społecznych, które już nastąpiły. Tym niemniej, mimo iż zarówno nazwa jak i intencje zespołu mogą w niektórych budzić lęk w innych uśmiech politowania, sama idea zespołu jest zadziwiająca. Mimo bowiem braku formalnych przeszkód w jego powstaniu (a w każdym razie ja takowych nie znalazłem), można doszukiwać się znamion i werbalnej intencji w zapisach regulaminowych próby odwrócenia porządku społecznego w Polsce i stworzenia państwa, które nie szanuje i pozbawia praw obywateli nie szukających inspiracji do życia w nauce kościoła. A to już nie jest śmieszne.


Inspiracją dla niniejszego wpisu był felieton „PiS walczy z ateizacją” z bloga http://www.tokfm.pl/blogi/trzezwymokiem

08 maja 2012

Francja dla socjalistów

Wyborom we Francji nie towarzyszyło szaleństwo medialne porównywalne z wyborami Prezydenta Obamy. I trudno się dziwić. Francja nie jest mocarstwem światowym a jedynie bardzo ważnym krajem europejskim. Tym niemniej na tyle ważnym, by bacznie obserwować jaki może mieć wpływ wybór nowego prezydenta na politykę europejską. Wybór ten ważny jest także dla Polski, której Premier powinien pluć sobie w brodę, że nie znalazł czasu, aby spotkać się w Warszawie z ówczesnym kandydatem a dziś Prezydentem Francji.




To co najczęściej pojawia się w pierwszych komentarzach po wyborze Francoisa Hollande’a to sytuacja samej Francji. Nowy Prezydent nie będzie miał łatwej sytuacji. Bezrobocie, wysoki dług publiczny, brak pomysłu na rozwiązanie problemów związanych z imigrantami a jednocześnie mnóstwo obietnic socjalnych. Nowe miejsca pracy, zwiększenie wydatków socjalnych, zamrożenie wieku emerytalnego, większe podatki dla najbogatszych i w końcu wszystkie te działania mają skutkować obniżeniem deficytu budżetowego. Zaiste trudno wierzyć, że istnieje jakaś możliwość zbilansowania się zwiększonych wydatków, zachowania dotychczasowych przywilejów socjalnych przy braku radykalnych reform gospodarczych polegających przede wszystkim na oszczędnościach. Program Hollande’a z kampanii, oszczędności nie przewidywał. Tworzył raczej wizję kraju budowanego na socjalnych mrzonkach zapominając o potężnym długu publicznym. Czas oczywiście pokaże jak szybko obietnice z kampanii zderzą się z brutalną rzeczywistością rynków finansowych i pustym budżetem. Chyba, że nowy Prezydent okaże się cudotwórcą, choć trudno mi w to uwierzyć.


Kolejna sprawa to szukanie przez europejską lewicę przykładów zwycięstw, których ostatnio bardzo jej brakowało. W znaczącej większości krajów europejskich trudno bowiem szukać lewicowych rządów. Dla polityków lewicy, także polskiej, co już słychać w komentarzach choćby Millera czy Olejniczaka, Hollande jest znakiem zmian w całej Europie. Sądzę, że jest to bardziej pobożne życzenie niż rzeczywisty sygnał odwrotu wyborców od partii centroprawicowych, tym niemniej wybór Francji może być pewną oznaką czekających nas zmian politycznych w całej Europie. W końcu Europa stanowi poniekąd system naczyń połączonych, przede wszystkim gospodarczo a sytuacja większości krajów europejskich jest porównywalna, więc z drugiej strony w wielu krajach pewne procesy zmian politycznych mogą być na siłę porównywalne. Niezależnie gdzie leży prawda i jak w niedalekiej przyszłości będzie wyglądała mapa politycznych wpływów lewicy w Europie, zwycięstwo całkowicie niedoświadczonego polityka-socjalisty z „politycznym zwierzęciem” Sarkozym zasługuje na szacunek i uznanie. Choć złośliwi zapewne dodadzą (i dużo będzie w tym racji), że to nie zwycięstwo Hollande’a co raczej porażka samego Sarko.


Od wyboru Francoisa Hollande nie milkną też echa jego wizyty w Warszawie. I trudno zresztą się dziwić. To poważny błąd polskiego MSZ i oczywiście osobisty Premiera Tuska. Zgadzam się, że trudno było przewidzieć kilka miesięcy przed wyborami we Francji, że gość znad Sekwany może wygrać. Ale można było się domyślać, można było sięgnąć do ministerialnych analiz i można było w końcu przewidywać, że jak wygra to lepiej mieć w nim przyjaciela aniżeli przynajmniej pamiętającego owo faux pas dżentelmena. W polityce międzynarodowej gra gestów jest niezwykle istotna. I chyba trudno szukać jakiegokolwiek usprawiedliwienia dla tej dość obcesowej sytuacji, w której przyszłego Prezydenta Francji potraktowano jak zwykłego pędraka. Tym bardziej, że początkowo spotkanie było wpisane w kalendarz Premiera. Co spowodowało zmianę planów? Mam nadzieję, że nie planowana gra w piłkę. Taki gest dla przyszłości relacji polsko-francuskich może mieć wbrew pozorom zasadnicze znaczenie. Nie oznacza to, że zarzucam nowemu prezydentowi Francji małostkowość. Domyślam się jednak, że na dobre relacje między państwami rzutują również osobiste relacje ich liderów. Polska znajomość z nowym Prezydentem Francji zaczęła się fatalnie.


Trudno już dziś przewidzieć, jaką drogą pójdzie Francoisa Hollande. Czy spełni wszystkie obietnice czy może raczej będzie się trzymał paktu fiskalnego? Niezależnie jakie będą decyzje nowego Prezydenta Francji jednego można być pewnym. Epoka Sarkozego definitywnie się skończyła.

07 maja 2012

Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki


Ryszard Czarnecki ma niewątpliwy talent. Nikt w ostatnich latach z mniej lub bardziej znanych postaci świata polityki nie potrafi tak umiejętnie dryfować między różnymi partiami, liderami i organizacjami. Zważywszy na ostatni wpis Czarneckiego odnoszący się do bojkotu EURO2012 można się jedynie zastanawiać, czy naszego bohatera zawiódł instynkt czy może szczęście.
Niezależnie co stało za przemyśleniami europosła jego głos idzie w całkowicie odmiennym kierunku aniżeli list Prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Wbrew jednak opinii wielu komentatorów nie sądzę, aby wyciągnięto jakiekolwiek konsekwencje wobec Czarneckiego.
Po pierwsze, mimo medialnego szumu jaki potrafi wywołać, Ryszard Czarnecki jest raczej nieszkodliwy w wewnętrznych rozgrywkach. Całkowicie zależny od kaprysu Prezesa nie stanowi żadnego zagrożenia. A bywa użyteczny. No i mimo niewątpliwej wpadki, jak mało kto potrafi słowa Prezesa przedstawić jak prawdę objawioną.
Po drugie, mimo, iż europoseł ujawnił swoje poglądy, to chyba nikt nie wierzy, że w publicznym dyskursie z powagą godną lepszej sprawy nie będzie wmawiał czytelnikom swojego bloga, że wszak to co napisał nie stoi w sprzeczności ze słowami Prezesa. Nie wiem jak, bo nie mam zdolności Czarneckiego, ale w myśl słów Jarosława Kaczyńskiego "nie przekonają nas, że czarne jest czarne a białe jest białe" wszystko jest możliwe.
Po trzecie, wpadka Ryszarda Czarneckiego jest w rzeczywistości raczej mało istotnym głosem w dyskusji nad bojkotem EURO2012. Oczywiście, jest to dość zabawna zbitka dwugłosu w PiSie, ale też całkowicie nieistotna. Być może powodująca pewien dyskomfort i dająca pole do uszczypliwości wobec tłumaczących się z tego dwugłosu działaczy PiS. Jednak mimo wszystko to tylko poboczny wątek sprawy, która ma już wymiar europejski.
Z pewnością Ryszard Czarnecki już odczuł niezadowolenie Prezesa. Zapewne założył już "worek pokutny". I pewnie Jarosław Łaskawy wybaczy Ryśkowi, bo...."wszystkie Ryśki to fajne chłopaki". Żal tylko, że pewnie mniej będzie europosła w necie i związanej z jego wpisami rozrywki. W końcu nikt jak Czarnecki nie wie, że tylko saper myli się raz. Drugi raz może mu nie być wybaczone. W końcu łaska pańska ma też swoje granice.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...