18 grudnia 2012

Cienkie wypalanie wolności


Chyba nikt nie ma wątpliwości, że palenie papierosów szkodzi zdrowiu. Uzależniają, obciążają znacząco domowy budżet palacza i jeszcze ten smród. Jednak w wolnym kraju wolni ludzie winni mieć prawo do uzależnienia, wydawania własnych pieniędzy na ulubione używki i do czasem nieznośnego smrodu dymu, który przenika ubranie palącego.
Nowe regulacje, które chce wprowadzić Unia Europejska mają ograniczyć palenie. Unia chce zakazać cienkich papierosów tzw. slimów i z dodatkami smakowymi w tym m.in. mentolowych. Informacje o proponowanych przez UE zmianach to nie żart. Niestety. Po raz kolejny urzędnicy brukselscy dają popis swej intelektualnej indolencji.
Wśród polskich producentów papierosów powyższe informacje wzbudziły zrozumiałe reakcje. Po pierwsze, ograniczenie produkcji papierosów to mniejsze zyski a jednocześnie mniejsze wpływy do budżetu. Po drugie, mniejsza produkcja to mniejsze zatrudnienie. A więc same kłopoty dla polskiego budżetu i polskiej gospodarki.
Inna i chyba bardziej zasadnicza sprawa, to jednak skala ingerencji instytucji europejskich w kształtowanie wolności obywateli Unii Europejskiej. Zapewne wśród niektórych urzędników gdzieś tli się przekonanie, że najlepiej zakazać w ogóle palenia papierosów. Być może w niedalekiej przyszłości powstanie pomysł zakazu picia alkoholu, poruszania się samochodami osobowymi i parę innych równie głupich pomysłów. Niestety historia z amerykańską prohibicją najwyraźniej nie dla wszystkich jest czytelną nauką na przyszłość. A szkoda. Od instytucji, która otrzymała Nobla można oczekiwać większe refleksji nad prawami obywateli a zwłaszcza tak podstawowej wartości jak wolność wyboru. Próba regulacji każdego fragmentu życia, nigdy nie może skończyć się dobrze. Można mieć bowiem uzasadnione obawy, że poprzez głupie akty prawne, dotykające prawa wyboru instytucja zjednoczonej Europy sama się zacznie ośmieszać, a to tylko może sprzyjać wszelkim ruchom i inicjatywom podważającym idee UE. Czy papierosy przyczynią się do rozpadu Unii? Oczywiście nie, jednak z pewnością urzędnikom w Brukseli przydałoby się więcej refleksji przy tworzeniu europejskiego prawa. W końcu prawo ma być skuteczne i mądre. Ograniczanie prawa wyboru papierosów nie jest mądre a i ze skutecznością może być różnie.
Autor jest palaczem slimów.

10 grudnia 2012

Sztachety już nie wystarczą


Tomasz Terlikowski oskarżając swoim wpisem na facebooku kilku polityków i publicystów o spowodowanie ataku na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej paradoksalnie sam bierze udział w nagonce, tyle że z innej strony barykady. Wymieniając z nazwiska - według niego - winnych czy raczej prowodyrów tego wstrętnego aktu wandalizmu, stygmatyzuje ich w sposób jednoznacznie negatywny. Czy i jakich konsekwencji oczekuje wobec wymienionych osób?
Polska polityka a szerzej życie publiczne przeżywa okres szczególny. Raz, że dzięki nowym technologiom życie stało się znacznie prostsze, ale i przez to znacznie mniej skryte. Wszystko jest dziś na sprzedaż. Wizerunek, poglądy, informacje i treści niezależnie jak głupie. Dwa, konsekwencją życia przez pryzmat długości życia newsa na jakimkolwiek portalu jest brutalizacja języka i przyzwolenie na treści, które wcześniej uznane mogły być jedynie za chamskie dziś stają się wyznacznikiem trendów i ludzkich postaw. Warto w tym miejscu wspomnieć choćby jeden z wulgaryzmów, którego użył kilka lat temu Michał Wiśniewski podczas koncertu Ich troje transmitowanego na żywo przez publiczną telewizję. Powiedział: jest zajebiście. Trochę krygując się, trochę tłumacząc jednak wypowiedział słowa, które mogły budzić niesmak. Dziś, tak jak kiedyś określił stan swego zadowolenia niegdysiejszy idol nastolatek, mówi niemal każdy mniej lub bardziej znany celebryta niezależnie od medium z jakiego korzysta by przedstawić swe mądrości. Wówczas było nie do pomyślenia, aby można tak określać w środkach masowego przekazu stan własnego ducha. Dziś, nikt się nawet nie zająknie i „zajebiście” mówią niemal wszyscy … no może z wyłączeniem głównych wiadomości. Język jakiego słuchamy, jakim operujemy stale się zmienia. Również politycy, dziennikarze zabiegający o funkcjonowanie w medialnym przekazie, zaczynają używać języka coraz ostrzejszego, bazującego na niskich pobudkach, zmuszającego często do nienawiści opisywanego przeciwnika.
Używane słownictwo, które mniej lub bardziej ma dotknąć politycznego przeciwnika odnosi się do każdej ze stron publicznego dyskursu. Nie jest tak, że to bardziej winna jest szeroko rozumiana centrolewica lub prawica. I jedni i drudzy mają w swych szeregach przedstawicieli, którym język służy niczym sztacheta do okładania politycznych przeciwników. I trzeba przyznać, że często są to sformułowania, które od zwykłego chamstwa dzieli jedynie cienka granica. Czy jednak, niezależnie jak brutalnego słownictwa używają polityczni przeciwnicy, można ich obwiniać za działania ludzi chorych, zwykłych wariatów? Zabójstwo działacza PiSu, próba zniszczenia obrazu Matki Boskiej, próba wysadzenia parlamentu, przepychanki pod kancelarią prezydenta – czy można było uniknąć tych wydarzeń, gdyby publiczny dyskurs kierował się innym słownictwem? Trudno powiedzieć. Być może jest trochę prawdy w tym, że treści publiczne kreują postawy i zachowania. Wręcz uaktywniają skryte w chorych umysłach emocje, które dają wyraz poprzez niszczenie czy zabójstwo.
Dlatego wpis Terlikowskiego, który z oburzeniem oskarża z nazwiska konkretnych polityków i dziennikarzy o przyczynienie się do ataku na obraz Matki Boskiej przez chorego wandala jest niczym innym jak kolejnym głosem w samo nakręcającej się spirali oskarżeń i nienawiści i de facto napuszczania jednych na drugich. Końca pojedynku „na słowa” nie widać. A i chyba widzowie, czyli wyborcy i czytelnicy, choć może lepiej mówić o wyznawcach, nie wydają się znudzeni brutalną, słowną szermierką. Czeka nas więc niezliczona liczba kolejnych spektakli z mniej lub bardziej wysublimowanym słownictwem, gdzie być może sztachety w rękach adwersarzy okażą się niedługo jedynie delikatnym przeżytkiem czasów minionych.

Sukiennice


03 grudnia 2012

Zamknięte okno


Skala działalności okien życia nie jest duża. W skali roku w większości krajów gdzie funkcjonują to raptem kilkoro dzieci. Jednak patrzenie na instytucję okna życia jedynie przez pryzmat liczb byłoby głupotą. Po pierwsze, bo trudno uznać od jakiej liczby miałyby sens. Po drugie, jeśli podstawową wartością jest ludzkie życie, to okno życia ma sens nawet dla jednego uratowanego dziecka. Wartościowanie bowiem ludzkiego życia przez pryzmat liczb to zwykłe barbarzyństwo.
Komitet Praw Dziecka ONZ zakłada, że okna życia łamią prawo dziecka do poznania własnej tożsamości. Dziecko traci bowiem bezpowrotnie szansę na poznanie biologicznych rodziców, nie ma szansy na poznanie swojej genetycznej przeszłości. Czy jednak jest to najważniejsze prawo, które powinno być bezwzględnie przestrzegane bez oglądania się na jego konsekwencje? Śmiem wątpić.
Trudno przewidywać, co mogłoby się stać z dzieckiem, które trafia do okna życia. Nie można wykluczyć, że czynią to zdesperowane kobiety, które gotowe są porzucić dziecko nie bacząc na konsekwencje swojego czynu. Inaczej, można sobie wyobrazić, że zamiast pozostawić dziecko w szpitalu czy oknie życia, matka pozostawia dziecko bez opieki w miejscu, gdzie jego krótkie życie dobiega końca w sposób nienaturalny: z głodu, zimna etc. Dlatego okna życia trzeba traktować jako ostatnią deskę ratunkową dla dzieci niechcianych, porzuconych, niekochanych. Dzieci, które dostają drugą szansę na nowe życie. A przede wszystkim na życie. Sęk w tym, że w imię właśnie tego, podstawowego prawa, do życia, okna życia powinny nadal funkcjonować. Nie ma chyba bowiem nic cenniejszego nad ludzkie życie. Zwłaszcza gdy dotyczy dziecka.
Czy w tym kontekście prawo do poznania tożsamości można stawiać na jednej szali z prawem do życia? Zdecydowanie nie. Życie jest bowiem ważniejsze niż troska o zaspokojenie ciekawości, skąd dziecko pochodzi i dlaczego zostało porzucone. Dlatego nawet jedno uratowane dzięki oknom życia dziecko daje bezwzględny argument dla ich utrzymania i odrzucenia idiotycznych pomysłów ich zamykania.

28 listopada 2012

Rozpacz, czyli rzecz o wiatraku...


Wola stała wiatrakami. To właśnie w tej dzielnicy stało ich w XIX wieku ponad 100. Do dziś nie przetrwał ani jeden. Wola się zmieniła i wciąż się zmienia. Po „koźlakach” nie pozostał żaden ślad. Jedynie nazwy ulic i osiedli przypominają jeszcze, że urbanizacja Woli nastąpiła stosunkowo niedawno.
W latach 90. pojawił się wśród wolskich entuzjastów i urzędników pomysł przywrócenia, choćby w znikomej formie, elementów związanych z dawną tradycją młynarską jaka wyróżniała tę dzielnicę. Pomyślano o sprawdzeniu na teren Woli wiatraka typu koźlak. Można je jeszcze spotkać na mazowieckich wsiach. I rzeczywiście udało się urzędnikom znaleźć gospodarstwo, na którym polski koźlak stał, w niezłym stanie gotowy do sprzedaży. Potem pomysł obumarł i dopiero na przełomie 2005/2006 wrócono do projektu zakupu i sprowadzenia wiatraka na Wolę.
Nie ukrywam, że miałem w tym udział. Będąc wówczas wiceburmistrzem dzielnicy zabiegałem o zakup wiatraka i postawienie go w parku Sowińskiego, z tyłu, za muszlą koncertową. Prowadziłem negocjacje w sprawie zakupu wiatraka i gdyby nie koniec kadencji być może miałbym szansę doprowadzić inwestycję do końca. Wówczas, w 2006 roku, całość inwestycji, zakup, sprawdzenie do Warszawy, posadowienie i renowacja miały kosztować nie więcej niż 2 miliony złotych. Ponieważ w budżecie na 2006 rok nie otrzymaliśmy powyższej kwoty musieliśmy liczyć, że dopiero w następnym - na 2007 rok, Rada Warszawy dostrzeże niewątpliwe zalety tej inwestycji. Przede wszystkim promocyjne i edukacyjne.
W kolejnym roku nowe władze dzielnicy podjęły temat i w końcu dokonały zakupu wiatraka. I chwała im za to. Niestety, jak to bywa u nas ze wszystkim, zabezpieczono środki jedynie na zakup, lecz nie pomyślano co dalej. Wiatrak trafił do magazynu, gdzie spokojnie leżał i był zżerany przez próchniki. Sam wiatrak kosztował 26 tysięcy złotych zaś jego magazynowanie przez ostatnie 5 lat 400 tysięcy złotych. Gdzie tu logika? Co więc nasze władzy postanowiły… sprzedać wiatrak. Pozbywając się w ten sposób problemu i jeszcze wmawiając mieszkańcom Warszawy, że nie chcą dalej generować kosztów.
Bzdura. Bzdura i skandal. Pierwszym skandalem jest zakup wiatraka bez zabezpieczenia środków na całość inwestycji w budżecie miasta. Drugim jest sprzedaż tej niezwykłej budowli (choć teraz to pewnie raczej jedynie oryginalnego szkieletu wiatraka). Wiatrak powinien stanąć na Woli i być elementem jej krajobrazu. Mógł i wciąż wierzę, że może być fragmentem tej architektury, której już nie ma, a którą warto i należy przypominać. Apeluję więc do decydentów, aby nie popełniali błędu i nie pozbywali się tak łatwo fragmentu dziedzictwa Woli. Jeśli zaś mówimy o kosztach, to może należy zastanowić się nad choćby likwidacją marnej jakości gazetek dzielnicowych wydawanych przez urzędy (nie mylić z lokalnymi – wydawanymi przez osoby prywatne), których koszt można oszacować na prawie 2 mln złotych rocznie. Wówczas starczy na wiatrak, jego posadowienie i renowację. Inaczej to tylko rozpacz może człowieka ogarnąć…

26 listopada 2012

Tanie loty tylko dla premiera


Kilka lat temu, jeszcze przed objęciem funkcji premiera Donald Tusk ogłaszał ze swadą, że będzie budował tanie państwo. Jako wicemarszałek Senatu nawoływał do ograniczenia przywilejów klasy próżniaczej jak nazywał polityków. Był za tym, by ograniczać możliwość wykorzystania służbowych samochodów, zmniejszać liczbę radnych w Warszawie, zabierać służbowe komórki i karty płatnicze. Trzeba przyznać, że był przekonywujący niezależnie jak daleko posuwał się w populizmie. Nie było żadnych argumentów by mu nie wierzyć. Więcej, chciało się wierzyć, że Donald Tusk dokona znaczących cięć. Dokona także samoograniczenia.
Podobnie było, gdy mówił o nepotyzmie. Tu również Donald Tusk był równie wiarygodny. Pierwsze otrzeźwienie wyborcy partii Tuska dostali w pierwszej kadencji obecnego premiera. Zwłaszcza ci, którzy bliżej przyglądali się samorządowi warszawskiemu. Tu, partia premiera, bez żadnych ograniczeń zawłaszczała wszystkie możliwe stanowiska. Bez umiaru, z ustawionymi konkursami i bez oglądania się na kompetencje. Drugie, poważniejsze ostrzeżenie przyszło w sierpniu tego roku wraz z ujawnieniem taśm PSL. W ciągu kilku tygodni okazało się, że nie tylko chłopi korzystają z przywilejów władzy, ale znacznie bardziej łapczywi i w konsekwencji nie mniej pozbawieni skrupułów są działacze Platformy Obywatelskiej. Do tego doszły kłopoty z synem premiera i afera Amber Gold.
Teraz mamy kolejny przykład jak bardzo premier rozmija się ze swoimi deklaracjami. Według Newsweeka premier w czasie swojej kadencji urządził sobie za pieniądze podatników przedsiębiorstwo tanie loty. Nie inaczej można bowiem traktować jego weekendowe przeloty na linii Warszawa-Sopot-Warszawa, które według wyliczeń tygodnika kosztują polskiego podatnika 1,3 mln złotych rocznie. Suma w skali budżetu państwa może wydawać się niewielka. Ale czy akurat musi być wykorzystywana na fanaberię premiera polskiego rządu, który źle czuje się w Warszawie i musi „ładować akumulatory” w domu w Sopocie?
Najwyżsi urzędnicy państwowi powinni otrzymywać wysokie wynagrodzenie. Powinni również mieć zabezpieczony komfort pracy. Ale powinni też mieć umiar i nie traktować własnego kraju jak folwarku, z którego robią prywatne przedsiębiorstwo do realizacji własnych zachcianek. Zwłaszcza ci politycy, którzy jeszcze niedawno mieli usta pełne frazesów o tanim państwie. A tak ani taniego państwa, ani pożytku z gadania. Pozostał jedynie absmak, że tanie loty są tylko dla premiera.
Polecam TO

13 listopada 2012

I o co ten krzyk


Trudno uwierzyć, aby w Polsce, doświadczonej przez faszyzm, jak mało który kraj w czasie II wojny światowej miał szansę zyskać popularność ruch wprost nawiązujący do haseł nacjonalistycznych, faszystowskich czy rasistowskich. Oczywiście doświadczenia niemieckie z lat 30. ubiegłego wieku muszą budzić czujność. Nie ma jednak potrzeby wpadać w histerię i dramatyzować, gdy ulicami miasta maszeruje tłum wykrzykujący hasła narodowe a jego forpocztę stanowi banda łobuzów szukających jedynie okazji do bijatyki w rzeczywistości za nic mająca sztandary pod jakimi maszeruje.
Dziś ruch nacjonalistyczny w Polsce nie stanowi żadnej realnej siły. I zapewne nigdy nie będzie stanowił. Zachłystywanie się przez postacie typu Artur Zawisza sukcesem frekwencyjnym podczas marszu jest w żaden sposób nieadekwatne do realnej siły politycznego poparcia dla grup ekstermistycznych reprezentowanych na marszu. W końcu od 1989 roku żadna z podobnych sił nie uzyskała realnego poparcia w jakichkolwiek wyborach czy to parlamentarnych, samorządowych lub prezydenckich. Co więcej, można odnieść wrażenie, że poprzez hasła nacjonalistyczne, homofobiczne próbują iść utartą ścieżką sukcesu jaką wyznaczył Janusz Palikot, ale z całkowicie odwrotnych pozycji. Trudno jednak uwierzyć, że o ile na braku akceptacji dla aktualnej roli kościoła w życiu publicznym i wolności światopoglądowej można było zbudować solidny ruch społeczny z poparciem społecznym umożliwiającym stworzenie klubu parlamentarnego, to na działaniach zmierzających do przykręcenia swobody moralnej, braku akceptacji dla homoseksualizmu można było budować nowy ruch polityczny. Tym bardziej, że z prawej strony sceny politycznej znacznie trudniej wbić się klinem w jakąkolwiek wolną, niezagospodarowaną przestrzeń, czego nie można było powiedzieć dwa lata temu o rozbitej wewnętrznie lewicy.
 Każdy ekstremizm jest głośny, czerpie swoją siłę z niezadowolenia społecznego. Im gorsza sytuacja w kraju, im bardziej nieudolne rządy, tym częściej można spotkać żerujących na społecznym niezadowoleniu quasi polityków operujących prostym językiem odwołującym się bądź do haseł typu Bóg, honor, ojczyzna bądź do egalitaryzmu i konieczności zabierania bogatym i dzielenia równo tzw. bogactw narodowych. Jedni i drudzy dążą w rzeczywistości do społecznej rewolucji, która ostatecznie ma ich wynieść na piedestał władzy. Jednak droga po władzę od pokrzykiwania na niezależnie jak dużym marszu do jej przejęcia jest wyjątkowa długa. Nie znaczy to, że nie do pokonania. Ale naprawdę trudno uwierzyć, że politykom spod znaku ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej uda się z parku w Agrykoli dotrzeć na Wiejską i to nawet wtedy, gdy w ciemne listopadowe noce za oświetlenie będą im służyć światła z rac odpalanych przez kiboli.
Inna sprawa to padające często tezy o zawłaszczaniu narodowych świąt, tradycji. Nie można się zgodzić, że 11 listopada został całkowicie zawłaszczony przez organizacje nacjonalistyczne, prawicowe. Bynajmniej. 11 listopada jest świętem państwowym. Jedyne co tak naprawdę udało się uzyskać chłopcom spod znaku szczerbca to skupić na sobie uwagę mediów i zgromadzić wokół siebie gotowych na bijatyki z policją młodzieńców, których rozsadza adrenalina. To z pewnością ich niewątpliwy sukces. Jednorazowy i mniej spektakularny niż rok temu. Wówczas był gaz, solidne zamieszki i podpalone samochody prywatnej telewizji. I pewnie za rok znów scenariusz się powtórzy. Znów będzie dużo krzyku, race, ranni policjanci i hasła odwołujące się do siły wyższej. A przez kolejne 364 dni nie będzie okazji ani usłyszeć ani zobaczyć wściekłych na własny kraj ekstremistów, którzy za wszystko zawsze winią pedałów, żydów i cyklistów. Bo lesbijki to już może nie do końca… I taki to jest ten nasz ruch narodowo-nacjonalistyczny. I taki pozostanie: pozaparlamentarny.

09 listopada 2012

Gwałt na rozumie


Trudno sobie wyobrazić ból związany z gwałtem. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie jakie emocje towarzyszą kobiecie, dla której trwałym wspomnieniem traumatycznego przeżycia pozostaje niechciana ciąża. Wypowiedzi tzw. obrońców życia spod znaku PiS wskazują jednak, że nie dla wszystkich. Dla nich najważniejsze jest zaspokojenie własnego poczucia misji kosztem zdrowia i de facto życia kobiety. I o ile wypowiedzi posła Górskiego, monarchisty, można uznać za bełkot nieszkodliwego człowieka o małym horyzoncie intelektualnym o tyle znacznie poważniej trzeba traktować wypowiedzi Terlikowskiego. Wielokrotnie stosuje on bowiem metodę pseudo naukowego udowadniania niezależnie jak bardzo absurdalnych tez różnymi raportami powołując się na rzekomo niezależne instytucje.
Terlikowski, a wraz z nim poseł Górski twierdzą, że aborcja dostępna dla kobiet zgwałconych powinna być zabroniona. Chcą zmiany ustawy antyaborcyjnej dającej możliwość usunięcia przez zgwałconą kobietę niechcianego płodu.
Sam Terlikowski dla udowodnienia swej tezy, poza powtarzanymi argumentami o zabijaniu życia poczętego (pomijając skrzętnie cierpienie związane z samym gwałtem, bo przecież już się wydarzył), dodaje jeszcze wyniki badań amerykańskiego Elliot Institut. A właściwie jedynie o nich wspomina. Rzekomo według amerykańskiego instytutu urodzenie dziecka z gwałtu ma ułatwić kobiecie przejście traumy związanej z czynem zabronionym.
Można przypuszczać, bo sam Terlikowski nie podaje tytułu owego raportu, że chodzi o badania, które ostatecznie stały się podstawą powstania pozycji Victims and Victors dr Davida Reardona. Dodajmy, że jednej z najważniejszych postaci ruchu pro-life w Stanach Zjednoczonych. Pozostawiam bez odpowiedzi pytanie, czy tak wyraźne stanowisko wobec aborcji mogło mieć wpływ na badania. Tym niemniej sam raport objął 192 amerykańskie kobiety – ofiary gwałtu (w tym również kazirodczego). Z badań wynika, jak podaje dr Reardon, że większość kobiet zgwałconych, które zachodzą w ciążę nie chcą aborcji a po jej dokonaniu żałują decyzji o usunięciu płodu. Trudno polemizować z wynikami, które podaje autor, jeśli nie zna się pozycji (a tej na polskim rynku nie ma). Jednak niezależnie od podanych danych, tak ochoczo przywoływanych przez Terlikowskiego warto pytać jaka była metodologia badań, do ilu kobiet skierowano się z prośbą o odpowiedź na doświadczenia związane z dokonaną aborcją po wcześniejszym gwałcie. Czy były to kobiety, wobec których skierowano przemoc zakończoną gwałtem na przełomie ostatnich kilku lat czy może dziesięcioleci i wreszcie jak to się ma do całkowitej liczby zgłoszonych i stwierdzonych gwałtów, które zakończyły się zapłodnieniem. Tych informacji Terlikowski nie udziela. Być może wychodzi z założenia, że jak ktoś chce zyskać tę wiedzę może sięgnąć do wspomnianej pozycji (o ile zawiera ona odpowiedzi na powyższe pytania). Nie zmienia to faktu, że poprzez przywoływanie w swych wypowiedziach z pozoru mądrze brzmiących treści z powoływaniem się na badania Instytutu Eliota (warto pamiętać: badającego amerykańskie kobiety!) nadaje swym wypowiedziom z pozoru walor pewnej wiedzy. Wiedzy fachowej, z którą trudno polemizować, bo przecież to nie wymysł chorej wyobraźni i pseudo filozoficzne dywagacje a konkretne, udokumentowane badania.
To sprytny manewr. Zresztą stosowany przez Terlikowskiego dość często. W przypadku in vitro wykorzystywał podobne zabiegi przywołując całkowicie z kosmosu liczby o „zabijanych” zarodkach czy wychwalając metodę naprotechnologii w leczeniu niepłodności opierając się za każdym razem na związanych z kościołem instytucjach, które mają zachować walor niezależności. Podobnie jest z badaniami Instytutu Eliota. Podważanie wyników badań instytucji, która reprezentuje stanowisko tylko jednej ze stron sporu aborcyjnego będzie zapewne nadużyciem, ale też traktowanie ich całkowicie poważnie, jako niezależnego, wiarygodnego i jedynego źródła prawdy objawionej, to chyba też przesada. A to właśnie próbuje, w sposób nie do końca uczciwy, przedstawić Terlikowski. Przywołuje bowiem badania mało znanego w Polsce instytutu, który wykonał badania w USA i chce, aby traktować je jako wyznacznik zachowań wszystkich kobiet, które zostały zgwałcone i ostatecznie stanęły przed dylematem jak dalej żyć z niechcianym dzieckiem swojego oprawcy.
Trzeba przyznać, że to właśnie przywoływanie różnego typu badań z nieznanych źródeł, związanych z jedną tylko stroną sporu to domena tych, którzy w oczywisty sposób chcą zakłamać rzeczywistość. Żaden z przywoływanych wcześniej nie wspomina z kolei o badaniach realizowanych przez polskie ośrodki badania opinii publicznej o społecznej akceptacji dla zabiegów usunięcia ciąży w przypadku gwałtu. Być może dlatego, że nie współbrzmi to ze słowami Jana Pawła II, które zawarł w swoim liście do arcybiskupa Sarajewa na początku lat 90. podczas konfliktu na Bałkanach: ”Nawet w sytuacji tak bolesnej trzeba będzie im (brzemiennym na skutek gwałtu kobietom) pomóc w odróżnieniu haniebnego aktu przemocy, dokonanego przez ludzi bez rozumu i sumienia, od rzeczywistości nowych istot ludzkich, które przecież otrzymały życie". I z jednym na pewno można się zgodzić. Zgwałconym, brzemiennym kobietom należy się pomoc. Opieka i zrozumienie. Ale kobiety muszą zachować prawo decydowania o własnym losie. O własnym życiu. I dlatego prawo nie może ich karać za przestępstwo, którego są ofiarą.

04 listopada 2012

Trochę wstyd


Prezydent Kaczorowski był dla wielu Polaków symbolem. Jego życie, postawa, ale także śmierć wpisują się w tragiczne losy całego pokolenia, które reprezentował. Doświadczenie wojenne, powojenne zniewolenie, emigracja – to kształtowało losy wielu naszych rodaków.
Tragiczny wypadek lotniczy w Smoleńsku zakończył bogate życie ostatniego prezydenta na uchodźstwie. Niestety nawet po śmierci jego drodze towarzyszą przykre wydarzenia. Pomyłki z pochówkiem można było uniknąć a być na ponownym pogrzebie – należało. Prezydent Polski zasługuje bowiem na pożegnanie przez najważniejsze postacie sceny politycznej. Zasługuje, aby na jego pogrzebie był Prezydent i Premier. Prezydent Kaczorowski zasługuje, aby jego tragicznej śmierci, pochówkowi nie towarzyszyły dodatkowe „atrakcje”.
Nie ma sensu dywagować w tym miejscu, czy można było uniknąć pomyłki i w Świątyni Bożej Opatrzności pochować Go za pierwszym razem. Zapewne też z upływem czasu zacierać się będzie pamięć o wstydzie związanym z nieobecnością najważniejszych oficjeli na pogrzebie prezydenta. A szkoda. Choćby dlatego, że to właśnie pamięć całego pokolenia Ryszarda Kaczorowskiego pozwoliła tym ludziom przetrwać i wierzyć, że Polska może być kiedyś wolna.
Prezydent Kaczorowski miał szczęście. Dożył czasów, w których mógł cieszyć się naprawdę wolną Polską, która w dniu jego ponownego pochówku nie zdała egzaminu. Szkoda, że nasze władze nie potrafią szanować symboli, bo to trochę wstyd. A nawet bardzo wstyd.

26 października 2012

Seksistowskie oświadczenie


Kongres Kobiet wydaje oświadczenie w obronie ministry Joanny Muchy. Uznaje, że ataki na ministrę mają podtekst seksistowski. Bardziej ośmieszyć panie z Konkresu Kobiet już się nie mogły. Właśnie tym oświadczeniem dają dowód wszystkim przeciwnikom równości płci, że nieważne są kompetencje, wiedza, umiejętności, doświadczenie tylko płeć. W imię źle rozumianej solidarności kobiecej dokonują gwałtu na zdrowym rozsądku.
Ministra Mucha nie ma dobrych notowań. Niestety nie jest to ani przypadek ani zła wola opinii publicznej. Kilkoma swoimi publicznymi wypowiedziami dała wyraźny sygnał, że pojęcie o sporcie ma znikome. I trudno się dziwić. Polityka kadrowa Donalda Tuska jest dość zadziwiająca. W poprzednim rządzie ministrem infrastruktury był choćby Cezary Grabarczyk, który w gabinecie cieni PO przed 2007 rokiem odpowiadał za sprawiedliwość. Teraz ministrem sprawiedliwości nie mógł być zbierający dobre noty Kwiatkowski tylko został nim filozof Gowin. Ministra Mucha dotychczas kojarzona ze sprawami zdrowia – ni stąd ni zowąd została ministrą od sportu. Przypomnieć wypada, że nawet wśród posłów sportowców z PO budziło to zdziwienie.
Trzeba też przyznać, że zarówno ministra Mucha jak i cały rząd Tuska obdarzony był sporym kredytem zaufania mediów. W końcu wyborcy dali jasny sygnał, kogo chcą po raz kolejny widzieć na fotelu premiera. Jednak prawem opozycji, ale też demokratycznej opinii publicznej jest możliwość wyrażania, czasem niepochlebnych, czasem może nawet na wyrost, opinii na temat ministrów, których sprawowana funkcja przerasta.
Joannę Muchę sprawy sportu najwyraźniej przerosły. Pomyłki związane z piłkarskimi rozgrywkami, fryzjer zatrudniony w ministerstwie, wpadka z wyjaśnieniem problemów hokeja, ze Stadionem Narodowym, słabe wyniki polskich sportowców na Olimpiadzie i na mistrzostwach Europy, mętne i ostatecznie nieprawdziwe, co łatwo wykazał TVN, tłumaczenia w sprawie przeniesienia piłkarzy rosyjskich z Bristolu w czasie ME czy też wypowiedź o tzw. dyrektywach prezydenta dotyczących nocnych lotów (w Polsce prezydent nie ma takich prerogatyw) – to wszystko tworzy klimat wokół ministerstwa sportu. Trudno oczywiście winić ministrę Muchę za słabe wyniki na Olimpiadzie czy naszych piłkarzy na ME. Jednak za głupie wypowiedzi, brak wiedzy – jak najbardziej. Niestety, najwyraźniej ministra Mucha uległa bądź urokowi premiera Tuska i nie potrafiła mu odmówić, lub też dała sobie wmówić, że w rządzie Platformy Obywatelskiej funkcję ministra może pełnić nawet koń, więc i dla Muchy znajdzie się miejsce.
Gabinet Cieni Kongresu Kobiet, na czele którego stoi skądinąd parlamentarzystka Platformy Obywatelskiej, co jak rozumiem w żaden sposób nie przeszkadza, gdy chodzi o obronę ministra z PO, popełnia zasadniczy błąd w ocenie zdolności i umiejętności ministry Muchy. Stosuje jednocześnie całkowicie nieuczciwe argumenty uznając, że wartością samą w sobie jest płeć a nie kompetencje. Przyjmując takie założenia, trudno podjąć jakąkolwiek rzetelną ocenę działań Joanny Muchy, bowiem żelaznym kontrargumentem dla jakiejkolwiek rzetelnej i uzasadnionej krytyki będzie argument o charakterze seksistowskim. A z taką argumentacją nie da się polemizować. To trochę jak z tym słynnym sformułowaniem prezesa Kaczyńskiego wypowiedzianym z mównicy sejmowej:”nie przekonają nas, że czarne jest czarne, a białe jest białe”. Z oświadczeniem Kongresu Kobiet jest podobnie. Krytycy ministry Muchy będą mówić o jej błędach i wpadkach, a Kobiet Kongres, że to seksizm. I pozostaje tylko pytanie, czy naprawdę paniom z Kongresu Kobiet chodzi o to, by ostatecznym kryterium oceny polityków była płeć?

22 października 2012

Coś drgnęło?


Nie mam złudzeń, że decyzja premiera w sprawie in vitro jest odpowiedzią na słabnące notowania rządu i partii rządzącej. Niezależnie jednak jakie były przesłanki, można tylko przyklasnąć dla działań jakie wreszcie podjął Donald Tusk dla sprawy in vitro.
Historia burzliwych dyskusji o zapłodnieniu „na szkle” ma historię tak długą jak rządy Platformy Obywatelskiej. Od ponad pięciu lat posłowie rządzącej koalicji a w szczególności Platformy Obywatelskiej opracowywali projekty, przyjmowali rozwiązania by w końcu przyjąć, że klub PO po wakacjach przyjmie jeden, a nie dwa projekty. Wakacje minęły a w sprawie in vitro nic nie drgnęło. Dopiero rosnące słupki sondażowe PiSu wymusiły na Donaldzie Tusku podjęcie króków, które zbliżają Polskę do europejskich standardów.
Warto pamiętać, że procedura in vitro praktycznie nie jest w ogóle opisana w naszym systemie prawnym. Teoretycznie mamy więc do czynienia z wolną amerykanką. To stanowi z kolei wodę na młyn dla wszystkich przeciwników tej procedury, którzy ustami takich komentatorów jak choćby Terlikowski czy Karnowski doszukują się tysięcy ofiar ludzkich dla poczęcia jednego zdrowego dziecka metodą sztucznego zapłodnienia. Absurdalność owych tez jest porażająca, tym niemniej po wielokroć powtarzana stanowi niebezpieczny, bo przede wszystkim kłamliwy obraz rzeczywistości związanej z leczeniem niepłodnych par. Wśród idiotycznych argumentów, które były używane pojawiały się i takie, gdzie obecny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin mówił o wykorzystywaniu nadliczbowych zarodków w przemyśle kosmetycznym. Inne z pytań jakie zadają przeciwnicy IVF, to pytania odnoszące się do finansowania. Terlikowski pyta m.in. na łamach jednego z portali dlaczego katolicy mają finansować metodę niezgodną z ich światopoglądem. Bardziej głupiego stawiania tej sprawy nie można sobie wyobrazić. Jeśli bowiem zaczniemy myśleć tymi kategoriami, to wówczas łatwo zacząć stawiać pytanie dlaczego niekatolicy mają pokrywać koszty związane z Funduszem Kościelnym, dlaczego mają płacić na pensje dla katechetów, emerytury księży i zakonnic etc. Idąc tym tropem myślenia, dojść można do absurdu, w ramach którego najlepszym rozwiązaniem będzie podzielić kraj na katolików i wszystkich niekatolików z różnymi systemami ubezpieczeń, rozliczeń i obowiązków wobec państwa.
Decyzja w sprawie refinansowania procedury in vitro to ruch w dobrym kierunku. Dobrze, że skoro premier ma problem z przeforsowaniem tego pomysłu we własnym klubie i przepchnięciu ustawy w Sejmie, sięga po instrumenty, z pomocą których może w rzeczywistości pomóc tysiącom par walczących z niepłodnością. Jedyne czego można się obawiać, to czy zapał w poprawie losu par walczących o własne dziecko nie minie premierowi wraz z rosnącymi słupkami poparcia dla jego rządu i Platformy Obywatelskiej.

19 października 2012

Nadinterpretacja. W obronie Jońskiego.


Zagrzało się od komentarzy w internecie na temat wypowiedz rzecznika SLD. Jednak uważne wysłuchanie w całości słów Dariusza Jońskiego, tylko osobę głuchą prowadzi do wniosków jakoby rzecznik lewicy chciał dyskryminować minister Muchę i pozbawić ją stanowiska tylko dlatego, że jest w ciąży.
Joński domaga się dymisji minister Muchy. Mniejsza o argumenty jakie zostały przytoczone. Wszak chodzi o słowa odnoszące się do jej odmienionego stanu. Rzecz, czego nie ukrywa sam dziennikarz, dotyczy rzekomej ciąży minister od sportu. I tu kluczowa jest odpowiedź samego rzecznika SLD, który jedynie, być może w mało wysublimowany sposób dodał, że może tym bardziej pani ministra powinna zająć się sprawami osobistymi a nie kierowaniem ministerstwem. Z sugestią, że być może właśnie to jest jedną z przyczyn jej słabej i nieodpowiedzialnej postawy w ministerstwie, bo może więcej czasu poświęca sobie samej a nie rozwojowi sportu w naszym kraju. Inaczej, skoro jest pani w ciąży i to zajmuje panią przede wszystkim, to tym bardziej, oprócz innych przyczyn złego kierowania ministerstwem, niech pani odejdzie i zajmie się sprawami osobistymi. I tylko tyle.
Trudno dostrzec w wypowiedzi Jońskiego chamstwo, jak sugerują niektórzy komentatorzy czy sugestię, że ciężarna powinna być w jakikolwiek sposób sekowana. Raczej jest to przypuszczenie (w odpowiedzi na plotki przytaczane przez dziennikarza), że skoro pani ministra jest w ciąży i więcej czasu zajmuje jej życie osobiste a nie wykonywanie obowiązków służbowych, to jest to jeszcze jeden  powód, aby rozstać się z ministerstwem.
Dramatyzowanie nad słowami Jońskiego jest przesadne i dalekie od rzeczywistych intencji i słów rzecznika SLD. 

Wielbłąd na wypasie


17 października 2012

Druzgocąca porażka


Mimo, że mecz jeszcze się nie rozpoczął już można stwierdzić, że ponieśliśmy porażkę. Wizerunkową i organizacyjną. Tysiące kibiców na stadionie, kilkaset tysięcy przed telewizorami i niezamknięty dach. Na murawie woda po kostki. Mecz Polska-Anglia odbędzie się następnego dnia. Wstyd, blamaż, obciach i wiocha. Inaczej zaistniałej sytuacji nie można określić.
Można sobie zadać pytanie po co budujemy Stadion Narodowy, jeden z najnowocześniejszych obiektów w Europie, jeśli nie na świecie, z dachem, który da się zamknąć, a którego ostatecznie nie zamykamy. Dlaczego inwestujemy miliardy w obiekt sportowy, który w najważniejszym dniu, święcie piłki narodowej jakim jest każdy mecz drużyny narodowej okazuje się niewiele więcej wart, aniżeli jakiekolwiek piłkarskie boisko osiedlowe.
Radosna twórczość organizatorów meczu Polska-Anglia jest porażająca. Współczesne techniki dają możliwość przewidzenia pogody. Dziś można bowiem z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że będzie padało albo będzie słoneczna pogoda. Najwyraźniej technika czy prawidłowe odczytywanie prognoz pogody to jednak wyższa sztuka nie wszystkim dostępna. Wystawiliśmy sobie, jako organizatorzy dużych imprez fatalne świadectwo. Nieudacznicy, ofermy, niedojdy. Po prostu wstyd.
Inna sprawa to problem samego dachu. Trudno zrozumieć, dlaczego przyjęto konstrukcję dachu, którego według szefostwa NCS, zamknąć nie można w czasie opadów. Dach można zamknąć tylko, gdy nie pada. Inaczej, czyli w czasie opadów, konstrukcja dachu przy rozkładaniu mogłaby ulec zniszczeniu i stanowić zagrożenie dla zebranych na obiekcie.
Nic nie dadzą tłumaczenia kto jest ostatecznie odpowiedzialny za powstały bałagan. Nie ważne czy to delegat FIFA, PZPN czy kierownictwo NCS. Niezależnie kto jest winny zaistniałej sytuacji, cała odpowiedzialność spada na Polskę. To potężny cios wizerunkowy, który nie da się wytłumaczyć przerzucaniem odpowiedzialności jedynie na delegata FIFA. Mamy niestety powód do wstydu, a co gorsza całkowicie na własne życzenie. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem ponieśliśmy więc druzgocącą porażkę.

07 października 2012

No i stało się ...


To, co wydawało się niemożliwe jeszcze kilka tygodni temu staje się coraz bardziej realne. PiS odzyskuje w sondażach poparcie. Skazany na bycie wiecznym drugim, nagle, po ostatnim sondażu, wysuwa się na czoło i uzyskuje solidną przewagę. Dla działaczy Platformy, którym po niezłych sondażach zaraz po ujawnieniu afery Amber Gold, skandalach związanych z nepotyzmem wydawało się, że nic im nie zaszkodzi, ostatnie wyniki muszą być jak zimny prysznic. Oczywiście z jednego sondażu nikt jeszcze nie będzie robił tragedii, tym niemniej może to być zapowiedź problemów jakie mogą dotknąć partię rządzącą.
Mniejsza o sondaże. Są zawsze i jedynie tylko barometrem aktualnych sympatii partyjnych. To co jest kluczowe dla systemu demokratycznego, to oczywiście wynik wyborów. Z tego punktu widzenia partia Tuska ma jeszcze spokojne ponad dwa lata rządzenia. Chyba, że sondaże na tyle szybko zaczną spadać, iż pod naciskiem tylnich szeregów w ławach sejmowych Donald Tusk będzie zmuszony do przeprowadzenia wcześniejszych wyborów byle tylko uratować cokolwiek z rozpadającej się partii zagrożonej wręcz rozpadem, jak to miało miejsce w przypadku AWSu. Oczywiście analogia jest zbyt daleko idąca a też jeden sondaż, niezależnie jak dobry dla PiSu nie musi wieścić dramatycznych konsekwencji dla Platformy Obywatelskiej. Tym niemniej Donald Tusk musi się też liczyć z takim scenariuszem, który wcale nie należy jedynie do kategorii science fiction.
Problemem Tuska zdaje się być dziś nie tyle nadaktywność publiczna Jarosława Kaczyńskiego i PiSu, ale raczej czas, w którym wyborcy zaczęli żądać od premiera wyłożenia kart na stół i głośno krzyczą sprawdzam. Liczne obietnice o zielonej wyspie, pracy dla każdego, także tych co zdążyli w czasach prezesa wyemigrować, mniej różnego rodzaju służb inwigilujących obywateli, realizacja obietnic zmian światopoglądowych – wszystko to po ponad pięciu latach rządów Tuska i Platformy Obywatelskiej - z grubsza rzecz ujmując - okazało się zwykłą iluzją tworzoną na potrzeby publiki. Donald Tusk nie zrobił nic, aby zmienić Polskę, uczynić życzliwszą dla obywateli, a dodatkowo jego ludzie okazali się równie, jeśli nie bardziej, podatni na błyskotki władzy, jak każda inna ekipa w tym kraju rządząca przed Platformą. Do tego doszły jeszcze problemy z synem za co akurat samego Tuska trudno winić.
Trudno już dziś przewidywać, czy sondaż, w którym PiS zyskuje przewagę to stały trend. Być może drugie expose Donalda Tuska zaplanowane na 12 października odmieni rysującą się tendencję. Niemniej pomijając absurdalność samego pomysłu z drugim expose (bo nie wiadomo jak traktować pierwsze wygłoszone wszak niecały rok temu) to jest to chyba ostatni już dzwonek dla wprowadzenia w życie zmian zapowiadanych ze swadą przez Tuska przy każdym kolejnym wystąpieniu publicznym. Pytanie otwarte jakie pozostaje, to czy po raz kolejny wyborcy dadzą się omamić słowom Tuska bez uzyskania choćby namiastki potwierdzającej, że Platformie zależy jeszcze na czymś poza utrzymaniem władzy. Przewodniczącemu Platformy trudno będzie bowiem po raz kolejny użyć argumentów z jego politycznego słownika popartego słowami: zaufanie, razem, miłość. Dziś, zważywszy na ponad pięcioletnie doświadczenie rządów Tuska, słowa te utraciły magiczną moc. Po raz kolejny premierowi nie uda się dotrzeć do niezdecydowanych wyborców słodkimi słowami i straszeniem zagrożeniem płynącym ze strony PiSu. Pamięć ludzka jest ulotna, a i sam Tusk nie daje już tej świeżości, wiary, że może odmienić oblicze Polski i że poza tym, iż jest młodszy i gra w piłkę coś jeszcze różni go od Jarosława Kaczyńskiego.
Do tego mogą, choć nie muszą rzecz jasna, dojść problemy wewnętrzne. Im gorsze wyniki Platformy tym wewnętrzne różnice będą się wyostrzać i wyraźnie dzielić, do dziś mimo wszystko skonsolidowaną wewnętrznie partię, która sprawnie, co trzeba oddać, radziła sobie z programowymi różnicami. Nie jest przecież tajemnicą, że choćby w sprawach światopoglądowych takie postacie jak Małgorzata Kidawa-Błońska czy Bartosz Arłukowicz z jednej strony a z drugiej Jarosław Gowin czy Jacek Żalek to dwa zupełnie odmienne polityczne światy. Do tego dochodzą jeszcze podziały wzajemnych sympatii, z których przy słabszym premierze zechce skorzystać odstawiony na boczny tor Grzegorz Schetyna, czujący, że właśnie teraz może nadejść jego czas. Zważywszy na publiczne poniżanie i rany jakich zaznał od Tuska ten polityk, to trudno oczekiwać, że będzie wsparciem dla słabnącego premiera. Już dziś notowania rządu są na wyjątkowo niskim poziomie co tylko dowodzi, że eksperyment z ministrami, którzy autorytet czerpią jedynie z nominacji Tuska nie zdaje egzaminu.
Premier Tusk musi sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji. Jeśli za planowanym drugim expose nie pójdą konkretne działania, to przy nadchodzącej drugiej fali kryzysu, rosnącym społecznym niezadowoleniu, błędach w komunikacji z obywatelami, los jego rządu a przede wszystkim formacji może być przesądzony. Wówczas Donald Tusk, który miał szansę wpisać się do historii Polski złotymi zgłoskami będzie pamiętany jako ten, który nie tylko przegrał szansę na rozwój, ale jeszcze przyczynił się do powrotu PiSu do władzy. I choć, jak zauważą sceptycy, jeden sondaż nic jeszcze nie znaczy, to chyba też przyznają, że mając takie instrumentarium i możliwości jak Donald Tusk, podobny sondaż w rękach naprawdę dobrego premiera nie miałby szansy realizacji. 

02 października 2012

Bez znaczenia, ale wcale nie śmieszne


Nominacja prof. Piotra Glińskiego to w zasadzie polityczny ruch bez większego znaczenia dla obecnego układu politycznego. Tylko wyjątkowo naiwni mogą wierzyć, że nominacja PiS może osiągnąć sukces. Nie może i nie osiągnie. Przewaga koalicji rządzącej jest zdecydowana, skonsolidowana i nic nie wskazuje, by Platforma i PSL miały z władzy zrezygnować. Nie jest to jednak kandydatura śmieszna, a w każdym razie nie mniej niż kandydatura Donalda Tuska obejmującego funkcję premiera w 2007 roku.
Tradycje wskazywania premierów, gabinetów cieni mamy w Polsce dobrze zakorzenioną. Z ostatnich tego typu ruchów można wspomnieć choćby premiera z Krakowa i rząd cieni Platformy, który prześmiewczo ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz nazywał gabinetem cieniasów. Dwa lata później, a pewnie ciut wcześniej już nie był skłonny do szyderczych uśmiechów, bo Platforma wybory wygrała a premier Marcinkiewicz przegrał nie tylko premierostwo z Jarosławem Kaczyńskim, ale też  rozdrobnił swój autorytet prezentując się w plotkarskich czasopismach u boku znacznie młodszej partnerki i wcześniej przegrywając wybory w Warszawie.
Jeśli porównujemy dorobek naukowy choćby profesora Glińskiego i obecnego premiera, to chyba nie można mieć złudzeń, po czyjej stronie jest przewaga. Oczywiście niezbędne w polityce jest doświadczenie. I to przemawia za Donaldem Tuskiem. Jednak jeśli zważyć na to, że Tusk nie pełnił w zasadzie żadnej poważnej, wykonawczej  funkcji w państwie przed objeciem funkcji premiera (zarówno w administracji rządowej jak i samorządowej), to przewaga przewodniczącego PO, także w tej materii nie wydaje się tak oczywista.
Trudno przesądzać jednoznacznie co kierowało Jarosławem Kaczyńskim przy wyborze prof. Glińskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że personalnie był to ruch całkiem udany. Po pierwsze, Kaczyńskiemu znów udało się przykuć uwagę mediów i stworzyć wrażenie budowania realnej alternatywy wobec rządu, a po drugie, pokazał całkowicie inne oblicze PiSu. Twarz prof. Glińskiego to jednak zupełnie inne oblicze, aniżeli to, do jakiego przyzwyczaiło nas Prawo i Sprawiedliwość w ostatnich latach. Na ile prawdziwe, to już inna sprawa. W każdym razie produkt pod nazwą Gliński jest propozycją znacznie szerszą, aniżeli premier Kaczyński po raz drugi. I przede wszystkim bardziej „zjadliwą”.
To co może zniszczyć plan Kaczyńskiego, to przede wszystkim próba wyśmiania tej kandydatury. Zważywszy na silną pozycję parlamentarnego układu koalicji rządzącej a także przychylność mediów, utrzymanie powagi zgłoszonej kandydatury będzie niezwykle trudne. Co by nie mówić, Jarosławowi Kaczyńskiemu będzie też trudno, nawet przez pryzmat postaci Glińskiego udowodnić widzom prezentowanego spektaklu, że oprócz głównego aktora zmienia się też całe tło statystów. Tym bardziej, że chyba mało kto jest w stanie uwierzyć, że to kandydat niezależny, którym niczym kukiełką na sznurkach nie steruje sam prezes.
Niezależnie od ostatecznego efektu zgłoszonej kandydatury, trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński znów jest motorem kolejnej debaty politycznej. I znów to prezes PiS próbuje wyznaczać reguły narracji. Szkoda tylko, że to w sumie po raz kolejny debata o niczym. Zupełnie bez znaczenia, jak kandydatura Cymańskiego zgłoszona przez Solidarną Polskę. Ale wcale nie jest powiedziane, że śmiejący się dziś, nie zdziwią się za ponad dwa lata, tak jak zdziwił się Jarosław Kaczyński w 2007 roku.

28 września 2012

Żyjemy w dzikim kraju


Po tragedii WTC z 11 września 2001 roku zbieranie szczątek ofiar, badanie ciał i późniejszy godny pochówek trwały kilka lat. Ofiary tragicznego wypadku z 10 kwietnia 2010 roku pochowano w ciągu dwóch tygodni. Już samo to wyraża stosunek władz państwa do potrzeby rzetelnego wyjaśnienia sprawy. Nie trzeba być specjalnie przewidującym, że łatwiej o pomyłkę, gdy czas na szczegółowe badania ludzkich zwłok ogranicza się do minimum. A pewność pomyłki można mieć, jeśli państwo samo pozbywa się tych możliwości, oddając wszystkie atrybuty w tej sprawie lekarzom i prokuratorom innego państwa.
Niezależnie jak duża będzie skala „błędów” związanych z pochówkiem ofiar tragicznego wypadku lotniczego pod Smoleńskiem, to już choćby jedna, już znana, związana z Anną Walentynowicz, powinna skutkować wnioskami personalnymi. Słowa premiera Tuska, który w debacie sejmowej wziął na siebie całą odpowiedzialność za działanie odpowiednich służb, nie mają de facto większego znaczenia. Dla rodzin jest to żadna satysfakcja, zaś w skali państwa błąd ten obnaża wyjątkowe niechlujstwo i brak odpowiedzialności ludzi, którzy reprezentują organy władzy. Jeśli więc premier dziś czuje się odpowiedzialny za dodatkowy ból jaki przysporzył rodzinom tragicznie zmarłych, to słowo przepraszam jest niewystarczające.
Wobec realnych zagrożeń, które organy państwa powinny  przewidywać, obywatele mogą oczekiwać odpowiednich procedur i właściwego działania służb, które nie popełniają błędów choćby przez głupie zaniechania. Donald Tusk mówiąc przepraszam rozmywa odpowiedzialność i próbuje ukierunkować dyskusję na tory personalnego ataku na premiera państwa zamiast na właściwą ocenę i zachowanie ludzi, którym jako podatnicy płacimy i od których możemy wymagać właściwego wykonywania nałożonych na nich obowiązków.
Pomylenie zwłok Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej to skandal. To nie jest tylko i wyłącznie błąd, który można tłumaczyć, że pomyłki się zdarzają. Nie tym razem i nie w tej sprawie. Biorąc pod uwagę techniki i możliwości jakie daje współczesna nauka, pomylenie zwłok brzmi jak jakiś ponury dowcip, z którego nikt się nie śmieje. Nie tylko dlatego, że nie wypada, ale przede wszystkim dlatego, że obnaża słabość polskiego państwa i  kompletny brak odpowiedzialność przypadkowych ludzi na szczytach władzy. Jeśli Tusk tak ochoczo bierze na siebie odpowiedzialność za pomyłki przy pochówku, to tym samym przyznaje, że jest człowiekiem na stanowisku premiera przypadkowym, nieodpowiedzialnym i pozbawionym wyobraźni. I chciałoby się tylko rzec, że takie rzeczy to tylko w dzikim kraju się zdarzają, gdzieś daleko poza nami. A niestety trzeba przyznać, że standard dzikości właśnie osiągnęliśmy.

Kościół d. Karmelitów Bosych w Warszawie


24 września 2012

Dno niekompetencji


Hanna Gronkiewicz-Waltz jest słabym Prezydentem. Niekompetentna, pozbawiona znamion lidera, charyzmy i dobrego zaplecza. Nie ma też tego co jest najważniejsze dla Warszawy – wizji jej rozwoju. Do tego dochodzi jeszcze całkowicie idiotyczny pomysł z prowadzeniem fanpaga na Facebooku przez osobę zatrudnioną poza ratuszem. A wszystko za pieniądze podatnika.
Największym grzechem polityka jest brak szacunku dla publicznych środków. Wyborcy są w stanie znieść wiele, ale to czego nie powinni wybaczyć, to rozrzutności przy wydawaniu ich pieniędzy. Hanna Gronkiewicz-Waltz zlecając obsługę swojej strony na społecznościowym portalu osobie z zewnątrz dała wyraźny dowód, że nie liczy się z pieniędzmi warszawiaków.  
Prace przy stronie prezydent Warszawy na Facebooku, które jak ustaliła Rzeczpospolita wykonuje jedna osoba za ponad 3.000 zł miesięcznie, ograniczają się w zasadzie do wrzucania kilku informacji w ciągu miesiąca. Stawka, za tą mało absorbującą pracę jest więc wyjątkowo dobra. Facebook jest już pełen ofert osób, które gotowe są prowadzić stronę Gronkiewicz-Waltz za połowę stawki, którą ujawnili dziennikarze. Trochę szyderczo a trochę całkiem serio pokazując jak wielką nieodpowiedzialnością wykazały się służby prasowe prezydent Warszawy.
Dla Hanny Gronkiewicz-Waltz pracuje 8 tysięcy urzędników zatrudnionych w miejskim magistracie. Kilkunastu w Centrum Komunikacji Społecznej i 10 w biurze prasowym. Zatrudnionych do obsługi prasowej w innych wydziałach i dzielnicach warszawskich trudno zliczyć - tak duża to liczba. Aż trudno uwierzyć, że wśród tej armii rzeczników, pijarowców, ludzi od obsługi medialnej nie ma ani jednej osoby, której wiedza umożliwia wykonywanie tak banalnej czynności jak wrzucanie linków i zdjęć na facebooka w ramach powierzonych jej obowiązków i otrzymywanego wynagrodzenia.  
Do tej ewidentnej niegospodarności dochodzi jeszcze afera związana z wydatkowaniem prawie pół miliona złotych na prowadzenie innych miejskich profili na facebooku w okresie ostatnich kilkunastu miesięcy.
Trudno powyższe działania nazwać tylko głupotą pani prezydent. To byłoby chyba zbyt proste zwłaszcza, że mamy do czynienia z osobą, która przy każdej możliwej okazji jak mantrę powtarza, że jest bankowcem. Jeśli więc to nie głupota to nie można tego nazwać inaczej jak tylko działanie na szkodę własnego miasta. A to już nic innego jak tylko ostateczne osiągnięcie dna niekompetencji.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...