26 października 2012

Seksistowskie oświadczenie


Kongres Kobiet wydaje oświadczenie w obronie ministry Joanny Muchy. Uznaje, że ataki na ministrę mają podtekst seksistowski. Bardziej ośmieszyć panie z Konkresu Kobiet już się nie mogły. Właśnie tym oświadczeniem dają dowód wszystkim przeciwnikom równości płci, że nieważne są kompetencje, wiedza, umiejętności, doświadczenie tylko płeć. W imię źle rozumianej solidarności kobiecej dokonują gwałtu na zdrowym rozsądku.
Ministra Mucha nie ma dobrych notowań. Niestety nie jest to ani przypadek ani zła wola opinii publicznej. Kilkoma swoimi publicznymi wypowiedziami dała wyraźny sygnał, że pojęcie o sporcie ma znikome. I trudno się dziwić. Polityka kadrowa Donalda Tuska jest dość zadziwiająca. W poprzednim rządzie ministrem infrastruktury był choćby Cezary Grabarczyk, który w gabinecie cieni PO przed 2007 rokiem odpowiadał za sprawiedliwość. Teraz ministrem sprawiedliwości nie mógł być zbierający dobre noty Kwiatkowski tylko został nim filozof Gowin. Ministra Mucha dotychczas kojarzona ze sprawami zdrowia – ni stąd ni zowąd została ministrą od sportu. Przypomnieć wypada, że nawet wśród posłów sportowców z PO budziło to zdziwienie.
Trzeba też przyznać, że zarówno ministra Mucha jak i cały rząd Tuska obdarzony był sporym kredytem zaufania mediów. W końcu wyborcy dali jasny sygnał, kogo chcą po raz kolejny widzieć na fotelu premiera. Jednak prawem opozycji, ale też demokratycznej opinii publicznej jest możliwość wyrażania, czasem niepochlebnych, czasem może nawet na wyrost, opinii na temat ministrów, których sprawowana funkcja przerasta.
Joannę Muchę sprawy sportu najwyraźniej przerosły. Pomyłki związane z piłkarskimi rozgrywkami, fryzjer zatrudniony w ministerstwie, wpadka z wyjaśnieniem problemów hokeja, ze Stadionem Narodowym, słabe wyniki polskich sportowców na Olimpiadzie i na mistrzostwach Europy, mętne i ostatecznie nieprawdziwe, co łatwo wykazał TVN, tłumaczenia w sprawie przeniesienia piłkarzy rosyjskich z Bristolu w czasie ME czy też wypowiedź o tzw. dyrektywach prezydenta dotyczących nocnych lotów (w Polsce prezydent nie ma takich prerogatyw) – to wszystko tworzy klimat wokół ministerstwa sportu. Trudno oczywiście winić ministrę Muchę za słabe wyniki na Olimpiadzie czy naszych piłkarzy na ME. Jednak za głupie wypowiedzi, brak wiedzy – jak najbardziej. Niestety, najwyraźniej ministra Mucha uległa bądź urokowi premiera Tuska i nie potrafiła mu odmówić, lub też dała sobie wmówić, że w rządzie Platformy Obywatelskiej funkcję ministra może pełnić nawet koń, więc i dla Muchy znajdzie się miejsce.
Gabinet Cieni Kongresu Kobiet, na czele którego stoi skądinąd parlamentarzystka Platformy Obywatelskiej, co jak rozumiem w żaden sposób nie przeszkadza, gdy chodzi o obronę ministra z PO, popełnia zasadniczy błąd w ocenie zdolności i umiejętności ministry Muchy. Stosuje jednocześnie całkowicie nieuczciwe argumenty uznając, że wartością samą w sobie jest płeć a nie kompetencje. Przyjmując takie założenia, trudno podjąć jakąkolwiek rzetelną ocenę działań Joanny Muchy, bowiem żelaznym kontrargumentem dla jakiejkolwiek rzetelnej i uzasadnionej krytyki będzie argument o charakterze seksistowskim. A z taką argumentacją nie da się polemizować. To trochę jak z tym słynnym sformułowaniem prezesa Kaczyńskiego wypowiedzianym z mównicy sejmowej:”nie przekonają nas, że czarne jest czarne, a białe jest białe”. Z oświadczeniem Kongresu Kobiet jest podobnie. Krytycy ministry Muchy będą mówić o jej błędach i wpadkach, a Kobiet Kongres, że to seksizm. I pozostaje tylko pytanie, czy naprawdę paniom z Kongresu Kobiet chodzi o to, by ostatecznym kryterium oceny polityków była płeć?

22 października 2012

Coś drgnęło?


Nie mam złudzeń, że decyzja premiera w sprawie in vitro jest odpowiedzią na słabnące notowania rządu i partii rządzącej. Niezależnie jednak jakie były przesłanki, można tylko przyklasnąć dla działań jakie wreszcie podjął Donald Tusk dla sprawy in vitro.
Historia burzliwych dyskusji o zapłodnieniu „na szkle” ma historię tak długą jak rządy Platformy Obywatelskiej. Od ponad pięciu lat posłowie rządzącej koalicji a w szczególności Platformy Obywatelskiej opracowywali projekty, przyjmowali rozwiązania by w końcu przyjąć, że klub PO po wakacjach przyjmie jeden, a nie dwa projekty. Wakacje minęły a w sprawie in vitro nic nie drgnęło. Dopiero rosnące słupki sondażowe PiSu wymusiły na Donaldzie Tusku podjęcie króków, które zbliżają Polskę do europejskich standardów.
Warto pamiętać, że procedura in vitro praktycznie nie jest w ogóle opisana w naszym systemie prawnym. Teoretycznie mamy więc do czynienia z wolną amerykanką. To stanowi z kolei wodę na młyn dla wszystkich przeciwników tej procedury, którzy ustami takich komentatorów jak choćby Terlikowski czy Karnowski doszukują się tysięcy ofiar ludzkich dla poczęcia jednego zdrowego dziecka metodą sztucznego zapłodnienia. Absurdalność owych tez jest porażająca, tym niemniej po wielokroć powtarzana stanowi niebezpieczny, bo przede wszystkim kłamliwy obraz rzeczywistości związanej z leczeniem niepłodnych par. Wśród idiotycznych argumentów, które były używane pojawiały się i takie, gdzie obecny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin mówił o wykorzystywaniu nadliczbowych zarodków w przemyśle kosmetycznym. Inne z pytań jakie zadają przeciwnicy IVF, to pytania odnoszące się do finansowania. Terlikowski pyta m.in. na łamach jednego z portali dlaczego katolicy mają finansować metodę niezgodną z ich światopoglądem. Bardziej głupiego stawiania tej sprawy nie można sobie wyobrazić. Jeśli bowiem zaczniemy myśleć tymi kategoriami, to wówczas łatwo zacząć stawiać pytanie dlaczego niekatolicy mają pokrywać koszty związane z Funduszem Kościelnym, dlaczego mają płacić na pensje dla katechetów, emerytury księży i zakonnic etc. Idąc tym tropem myślenia, dojść można do absurdu, w ramach którego najlepszym rozwiązaniem będzie podzielić kraj na katolików i wszystkich niekatolików z różnymi systemami ubezpieczeń, rozliczeń i obowiązków wobec państwa.
Decyzja w sprawie refinansowania procedury in vitro to ruch w dobrym kierunku. Dobrze, że skoro premier ma problem z przeforsowaniem tego pomysłu we własnym klubie i przepchnięciu ustawy w Sejmie, sięga po instrumenty, z pomocą których może w rzeczywistości pomóc tysiącom par walczących z niepłodnością. Jedyne czego można się obawiać, to czy zapał w poprawie losu par walczących o własne dziecko nie minie premierowi wraz z rosnącymi słupkami poparcia dla jego rządu i Platformy Obywatelskiej.

19 października 2012

Nadinterpretacja. W obronie Jońskiego.


Zagrzało się od komentarzy w internecie na temat wypowiedz rzecznika SLD. Jednak uważne wysłuchanie w całości słów Dariusza Jońskiego, tylko osobę głuchą prowadzi do wniosków jakoby rzecznik lewicy chciał dyskryminować minister Muchę i pozbawić ją stanowiska tylko dlatego, że jest w ciąży.
Joński domaga się dymisji minister Muchy. Mniejsza o argumenty jakie zostały przytoczone. Wszak chodzi o słowa odnoszące się do jej odmienionego stanu. Rzecz, czego nie ukrywa sam dziennikarz, dotyczy rzekomej ciąży minister od sportu. I tu kluczowa jest odpowiedź samego rzecznika SLD, który jedynie, być może w mało wysublimowany sposób dodał, że może tym bardziej pani ministra powinna zająć się sprawami osobistymi a nie kierowaniem ministerstwem. Z sugestią, że być może właśnie to jest jedną z przyczyn jej słabej i nieodpowiedzialnej postawy w ministerstwie, bo może więcej czasu poświęca sobie samej a nie rozwojowi sportu w naszym kraju. Inaczej, skoro jest pani w ciąży i to zajmuje panią przede wszystkim, to tym bardziej, oprócz innych przyczyn złego kierowania ministerstwem, niech pani odejdzie i zajmie się sprawami osobistymi. I tylko tyle.
Trudno dostrzec w wypowiedzi Jońskiego chamstwo, jak sugerują niektórzy komentatorzy czy sugestię, że ciężarna powinna być w jakikolwiek sposób sekowana. Raczej jest to przypuszczenie (w odpowiedzi na plotki przytaczane przez dziennikarza), że skoro pani ministra jest w ciąży i więcej czasu zajmuje jej życie osobiste a nie wykonywanie obowiązków służbowych, to jest to jeszcze jeden  powód, aby rozstać się z ministerstwem.
Dramatyzowanie nad słowami Jońskiego jest przesadne i dalekie od rzeczywistych intencji i słów rzecznika SLD. 

Wielbłąd na wypasie


17 października 2012

Druzgocąca porażka


Mimo, że mecz jeszcze się nie rozpoczął już można stwierdzić, że ponieśliśmy porażkę. Wizerunkową i organizacyjną. Tysiące kibiców na stadionie, kilkaset tysięcy przed telewizorami i niezamknięty dach. Na murawie woda po kostki. Mecz Polska-Anglia odbędzie się następnego dnia. Wstyd, blamaż, obciach i wiocha. Inaczej zaistniałej sytuacji nie można określić.
Można sobie zadać pytanie po co budujemy Stadion Narodowy, jeden z najnowocześniejszych obiektów w Europie, jeśli nie na świecie, z dachem, który da się zamknąć, a którego ostatecznie nie zamykamy. Dlaczego inwestujemy miliardy w obiekt sportowy, który w najważniejszym dniu, święcie piłki narodowej jakim jest każdy mecz drużyny narodowej okazuje się niewiele więcej wart, aniżeli jakiekolwiek piłkarskie boisko osiedlowe.
Radosna twórczość organizatorów meczu Polska-Anglia jest porażająca. Współczesne techniki dają możliwość przewidzenia pogody. Dziś można bowiem z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że będzie padało albo będzie słoneczna pogoda. Najwyraźniej technika czy prawidłowe odczytywanie prognoz pogody to jednak wyższa sztuka nie wszystkim dostępna. Wystawiliśmy sobie, jako organizatorzy dużych imprez fatalne świadectwo. Nieudacznicy, ofermy, niedojdy. Po prostu wstyd.
Inna sprawa to problem samego dachu. Trudno zrozumieć, dlaczego przyjęto konstrukcję dachu, którego według szefostwa NCS, zamknąć nie można w czasie opadów. Dach można zamknąć tylko, gdy nie pada. Inaczej, czyli w czasie opadów, konstrukcja dachu przy rozkładaniu mogłaby ulec zniszczeniu i stanowić zagrożenie dla zebranych na obiekcie.
Nic nie dadzą tłumaczenia kto jest ostatecznie odpowiedzialny za powstały bałagan. Nie ważne czy to delegat FIFA, PZPN czy kierownictwo NCS. Niezależnie kto jest winny zaistniałej sytuacji, cała odpowiedzialność spada na Polskę. To potężny cios wizerunkowy, który nie da się wytłumaczyć przerzucaniem odpowiedzialności jedynie na delegata FIFA. Mamy niestety powód do wstydu, a co gorsza całkowicie na własne życzenie. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem ponieśliśmy więc druzgocącą porażkę.

07 października 2012

No i stało się ...


To, co wydawało się niemożliwe jeszcze kilka tygodni temu staje się coraz bardziej realne. PiS odzyskuje w sondażach poparcie. Skazany na bycie wiecznym drugim, nagle, po ostatnim sondażu, wysuwa się na czoło i uzyskuje solidną przewagę. Dla działaczy Platformy, którym po niezłych sondażach zaraz po ujawnieniu afery Amber Gold, skandalach związanych z nepotyzmem wydawało się, że nic im nie zaszkodzi, ostatnie wyniki muszą być jak zimny prysznic. Oczywiście z jednego sondażu nikt jeszcze nie będzie robił tragedii, tym niemniej może to być zapowiedź problemów jakie mogą dotknąć partię rządzącą.
Mniejsza o sondaże. Są zawsze i jedynie tylko barometrem aktualnych sympatii partyjnych. To co jest kluczowe dla systemu demokratycznego, to oczywiście wynik wyborów. Z tego punktu widzenia partia Tuska ma jeszcze spokojne ponad dwa lata rządzenia. Chyba, że sondaże na tyle szybko zaczną spadać, iż pod naciskiem tylnich szeregów w ławach sejmowych Donald Tusk będzie zmuszony do przeprowadzenia wcześniejszych wyborów byle tylko uratować cokolwiek z rozpadającej się partii zagrożonej wręcz rozpadem, jak to miało miejsce w przypadku AWSu. Oczywiście analogia jest zbyt daleko idąca a też jeden sondaż, niezależnie jak dobry dla PiSu nie musi wieścić dramatycznych konsekwencji dla Platformy Obywatelskiej. Tym niemniej Donald Tusk musi się też liczyć z takim scenariuszem, który wcale nie należy jedynie do kategorii science fiction.
Problemem Tuska zdaje się być dziś nie tyle nadaktywność publiczna Jarosława Kaczyńskiego i PiSu, ale raczej czas, w którym wyborcy zaczęli żądać od premiera wyłożenia kart na stół i głośno krzyczą sprawdzam. Liczne obietnice o zielonej wyspie, pracy dla każdego, także tych co zdążyli w czasach prezesa wyemigrować, mniej różnego rodzaju służb inwigilujących obywateli, realizacja obietnic zmian światopoglądowych – wszystko to po ponad pięciu latach rządów Tuska i Platformy Obywatelskiej - z grubsza rzecz ujmując - okazało się zwykłą iluzją tworzoną na potrzeby publiki. Donald Tusk nie zrobił nic, aby zmienić Polskę, uczynić życzliwszą dla obywateli, a dodatkowo jego ludzie okazali się równie, jeśli nie bardziej, podatni na błyskotki władzy, jak każda inna ekipa w tym kraju rządząca przed Platformą. Do tego doszły jeszcze problemy z synem za co akurat samego Tuska trudno winić.
Trudno już dziś przewidywać, czy sondaż, w którym PiS zyskuje przewagę to stały trend. Być może drugie expose Donalda Tuska zaplanowane na 12 października odmieni rysującą się tendencję. Niemniej pomijając absurdalność samego pomysłu z drugim expose (bo nie wiadomo jak traktować pierwsze wygłoszone wszak niecały rok temu) to jest to chyba ostatni już dzwonek dla wprowadzenia w życie zmian zapowiadanych ze swadą przez Tuska przy każdym kolejnym wystąpieniu publicznym. Pytanie otwarte jakie pozostaje, to czy po raz kolejny wyborcy dadzą się omamić słowom Tuska bez uzyskania choćby namiastki potwierdzającej, że Platformie zależy jeszcze na czymś poza utrzymaniem władzy. Przewodniczącemu Platformy trudno będzie bowiem po raz kolejny użyć argumentów z jego politycznego słownika popartego słowami: zaufanie, razem, miłość. Dziś, zważywszy na ponad pięcioletnie doświadczenie rządów Tuska, słowa te utraciły magiczną moc. Po raz kolejny premierowi nie uda się dotrzeć do niezdecydowanych wyborców słodkimi słowami i straszeniem zagrożeniem płynącym ze strony PiSu. Pamięć ludzka jest ulotna, a i sam Tusk nie daje już tej świeżości, wiary, że może odmienić oblicze Polski i że poza tym, iż jest młodszy i gra w piłkę coś jeszcze różni go od Jarosława Kaczyńskiego.
Do tego mogą, choć nie muszą rzecz jasna, dojść problemy wewnętrzne. Im gorsze wyniki Platformy tym wewnętrzne różnice będą się wyostrzać i wyraźnie dzielić, do dziś mimo wszystko skonsolidowaną wewnętrznie partię, która sprawnie, co trzeba oddać, radziła sobie z programowymi różnicami. Nie jest przecież tajemnicą, że choćby w sprawach światopoglądowych takie postacie jak Małgorzata Kidawa-Błońska czy Bartosz Arłukowicz z jednej strony a z drugiej Jarosław Gowin czy Jacek Żalek to dwa zupełnie odmienne polityczne światy. Do tego dochodzą jeszcze podziały wzajemnych sympatii, z których przy słabszym premierze zechce skorzystać odstawiony na boczny tor Grzegorz Schetyna, czujący, że właśnie teraz może nadejść jego czas. Zważywszy na publiczne poniżanie i rany jakich zaznał od Tuska ten polityk, to trudno oczekiwać, że będzie wsparciem dla słabnącego premiera. Już dziś notowania rządu są na wyjątkowo niskim poziomie co tylko dowodzi, że eksperyment z ministrami, którzy autorytet czerpią jedynie z nominacji Tuska nie zdaje egzaminu.
Premier Tusk musi sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji. Jeśli za planowanym drugim expose nie pójdą konkretne działania, to przy nadchodzącej drugiej fali kryzysu, rosnącym społecznym niezadowoleniu, błędach w komunikacji z obywatelami, los jego rządu a przede wszystkim formacji może być przesądzony. Wówczas Donald Tusk, który miał szansę wpisać się do historii Polski złotymi zgłoskami będzie pamiętany jako ten, który nie tylko przegrał szansę na rozwój, ale jeszcze przyczynił się do powrotu PiSu do władzy. I choć, jak zauważą sceptycy, jeden sondaż nic jeszcze nie znaczy, to chyba też przyznają, że mając takie instrumentarium i możliwości jak Donald Tusk, podobny sondaż w rękach naprawdę dobrego premiera nie miałby szansy realizacji. 

02 października 2012

Bez znaczenia, ale wcale nie śmieszne


Nominacja prof. Piotra Glińskiego to w zasadzie polityczny ruch bez większego znaczenia dla obecnego układu politycznego. Tylko wyjątkowo naiwni mogą wierzyć, że nominacja PiS może osiągnąć sukces. Nie może i nie osiągnie. Przewaga koalicji rządzącej jest zdecydowana, skonsolidowana i nic nie wskazuje, by Platforma i PSL miały z władzy zrezygnować. Nie jest to jednak kandydatura śmieszna, a w każdym razie nie mniej niż kandydatura Donalda Tuska obejmującego funkcję premiera w 2007 roku.
Tradycje wskazywania premierów, gabinetów cieni mamy w Polsce dobrze zakorzenioną. Z ostatnich tego typu ruchów można wspomnieć choćby premiera z Krakowa i rząd cieni Platformy, który prześmiewczo ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz nazywał gabinetem cieniasów. Dwa lata później, a pewnie ciut wcześniej już nie był skłonny do szyderczych uśmiechów, bo Platforma wybory wygrała a premier Marcinkiewicz przegrał nie tylko premierostwo z Jarosławem Kaczyńskim, ale też  rozdrobnił swój autorytet prezentując się w plotkarskich czasopismach u boku znacznie młodszej partnerki i wcześniej przegrywając wybory w Warszawie.
Jeśli porównujemy dorobek naukowy choćby profesora Glińskiego i obecnego premiera, to chyba nie można mieć złudzeń, po czyjej stronie jest przewaga. Oczywiście niezbędne w polityce jest doświadczenie. I to przemawia za Donaldem Tuskiem. Jednak jeśli zważyć na to, że Tusk nie pełnił w zasadzie żadnej poważnej, wykonawczej  funkcji w państwie przed objeciem funkcji premiera (zarówno w administracji rządowej jak i samorządowej), to przewaga przewodniczącego PO, także w tej materii nie wydaje się tak oczywista.
Trudno przesądzać jednoznacznie co kierowało Jarosławem Kaczyńskim przy wyborze prof. Glińskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że personalnie był to ruch całkiem udany. Po pierwsze, Kaczyńskiemu znów udało się przykuć uwagę mediów i stworzyć wrażenie budowania realnej alternatywy wobec rządu, a po drugie, pokazał całkowicie inne oblicze PiSu. Twarz prof. Glińskiego to jednak zupełnie inne oblicze, aniżeli to, do jakiego przyzwyczaiło nas Prawo i Sprawiedliwość w ostatnich latach. Na ile prawdziwe, to już inna sprawa. W każdym razie produkt pod nazwą Gliński jest propozycją znacznie szerszą, aniżeli premier Kaczyński po raz drugi. I przede wszystkim bardziej „zjadliwą”.
To co może zniszczyć plan Kaczyńskiego, to przede wszystkim próba wyśmiania tej kandydatury. Zważywszy na silną pozycję parlamentarnego układu koalicji rządzącej a także przychylność mediów, utrzymanie powagi zgłoszonej kandydatury będzie niezwykle trudne. Co by nie mówić, Jarosławowi Kaczyńskiemu będzie też trudno, nawet przez pryzmat postaci Glińskiego udowodnić widzom prezentowanego spektaklu, że oprócz głównego aktora zmienia się też całe tło statystów. Tym bardziej, że chyba mało kto jest w stanie uwierzyć, że to kandydat niezależny, którym niczym kukiełką na sznurkach nie steruje sam prezes.
Niezależnie od ostatecznego efektu zgłoszonej kandydatury, trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński znów jest motorem kolejnej debaty politycznej. I znów to prezes PiS próbuje wyznaczać reguły narracji. Szkoda tylko, że to w sumie po raz kolejny debata o niczym. Zupełnie bez znaczenia, jak kandydatura Cymańskiego zgłoszona przez Solidarną Polskę. Ale wcale nie jest powiedziane, że śmiejący się dziś, nie zdziwią się za ponad dwa lata, tak jak zdziwił się Jarosław Kaczyński w 2007 roku.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...